Norweskie zapiski cz. 1

by - 11 września

Trzeciego poranka przestaliśmy rzucać w przestrzeń pytanie "ciekawe czy dziś będzie padać?", bo dotarło do nas, że odpowiedź twierdząca jest oczywista nomen-omen jak słońce, które budziło nas każdego dnia przed godziną siódmą. Za dwie godziny ustępowało zacinającemu ostro deszczowi. Albo mżawce padającej cały dzień. Albo krótkotrwałym oberwaniom chmury. Albo deszczowi, który po przejechanych 15 kilometrach był wspomnieniem. Zostawały po nim tylko mleczne mgły przysiadłe na zboczach gór lub niskie chmury, które rozpościerały się nad doliną tworząc puchate dachy. W drogach powrotnych okazywało się, że poranne mgły kryły w sobie całe miasteczka, jeziora i norweskiego człowieka, z którym spotkanie w godzinach popołudniowych było niczym spotkanie z Yeti.






Pomysł zastępczy
Pomysł na wakacje w Norwegii był tak naprawdę pomysłem zastępczym. Naszym marzeniem była podróż na Islandię, którą z powodu życiowych sztormów, przestaliśmy organizować. Czas naglił - urlop zabukowany w pracy już od stycznia bez możliwości jego przesunięcia, a koszty podróży w każde z miejsc ewentualnych (głównie północne kierunki) znacznie wzrosły ze względu na krótki odstęp czasu i było to więcej niż niewarte tych pieniędzy. Nic nam się nie spinało na dwutygodniowe wakacje w stylu roadtrip w określonych terminach. Pewnego dnia, podczas codziennej podróży tramwajem, gdzie każdy pasażer pogrąża się w ulubioną playlistę, książkę lub widok za oknem, ja z zacięciem przeglądałam w telefonie noclegi na Airbnb. Bardziej dla potorturowania się wybrałam Norwegię i zmieniłam termin na tydzień, bo a nuż, trafi się jakaś chatka bez elektryczności za pół darmo. Owszem, znalazłam taką spartańską. Bez ciepłej wody? Również! Górską chatę z sauną i pokojem do jogi? A jak! Domki letnie przy marinie z prywatnym miejscem na jacht i pomostem lub hytte z dachem pokrytym trawą, stojące w środku lasu? Mówisz, masz! Trochę z niedowierzaniem kliknęłam na kolejny i tak o to znalazłam ten - z ciepłą wodą, żarówką, ogrzewaniem, na skraju lasu, bez wi-fi, z widokiem na jezioro, w sąsiedztwie tylko dwóch domów, pół godziny drogi autem od Bergen - i tak, za pół darmo. Jak na Norwegię.






Pusta kartka
Dalsza organizacja potoczyła się lawinowo. Rezerwacja auta, biletów lotniczych, przejazdu do Szczecina. Na miesiąc przed już nic nie musieliśmy załatwiać, a żadne z nas nawet nie zadało sobie trudu, by sprawdzić, gdzie i co można zobaczyć w tamtych okolicach - oprócz rejsu fiordem, który był jedynym żelaznym i opłaconym punktem. W planach była jeszcze szaleńcza wyprawa na Trolltungę, o którą jak jakiś stalker wypytywałam Olę Sadowską (dziękuję Olu!), której udało się tam wejść (nadal nie mogę wyjść z podziwu)! Ostatecznie z tego zrezygnowaliśmy. Był to nasz pierwszy urlop, który od pierwszego do ostatniego dnia był pustą kartką.

Każdego dnia budziły nas słońce świecące prosto w oczy oraz zimne stopy, bo na noc wyłączaliśmy buczące ogrzewanie. Po przygotowaniu na śniadanie granoli, która przyjechała ze mną w walizce lub jajecznicy i parówek, które w wersji bezglutenowej i bezlaktozowej są zawsze najłatwiejsze do znalezienia w zagranicznym supermarkecie oraz filiżance kawy, zaczynaliśmy się zastanawiać, gdzie dziś wyruszyć. W głowie miałam fragment rozmowy dwóch dziewczyn z firmowej kuchni, gdzie jedna pytała drugą, "no ale gdzie najlepiej jechać by te fiordy zobaczyć?". Na co druga odpowiedziała: "w którą stronę nie pojedziesz z Bergen, to na pewno je zobaczysz". I tak było.






Droga vs ciepła kołdra
Przejechaliśmy łącznie 1571 km. Objechaliśmy wyspy Askøy, Sotrę, Osterøy, Blomøynę, zahaczyliśmy o Bergen, a na trasę E16 prowadzącą do Oslo i przecinającą cały Hordaland (jeden z norweskich okręgów) wracaliśmy każdego dnia - najdalej wypuściliśmy się do Flåm, po drodze odwiedzając Vossevangen. Zwiedziliśmy miasteczka i wioski o nazwach brzmiących jak elfi język, gdzie niejednokrotnie tradycyjny styl budowy domków kojarzony ze spokojną wsią, krzyżował się z Teslą stojącą na podjeździe. Często czuliśmy się jak w postapokaliptycznym filmie - Norwegowie chyba lubią wnętrza swoich domów i rzadko spotykaliśmy lokalsów. Wyjeździliśmy dwa baki i zapłaciliśmy astronomiczną dla nas kwotę ok. 7,5 zł za litr benzyny (Norwegia jest w czołówce najdroższego paliwa w Europie i na świecie). Od początku wiedzieliśmy, że to będzie roadtrip - chyba że któregoś dnia uznamy, że cały świat mieści się pod ciepłą kołdrą i w imię czego to zmieniać? Spędziliśmy tak dokładnie jedno popołudnie i wyprawa do najbliższego supermarketu rozemocjonowała nas niczym dzieci puszczone pierwszy raz na imprezę. Wróciliśmy z paczkami chipsów, piwem i cydrem, by zamulać dalej. Nazajutrz wracaliśmy na drogę. Więcej o naszych trasach napiszę o w kolejnym poście.











Od początku również wiedzieliśmy, że auto wypożyczymy w Hertz, z którym mamy dobre doświadczenia. Koszt wypożyczenia auta stanowił połowę wydanych przez nas pieniędzy. To koszt, który można obniżyć dzięki większej ekipie, wyborze tańszego auta lub innej wypożyczalni - Hertz jest jedną z droższych (zajrzyjcie do infografiki na dole - tam więcej szczegółów, o które mnie poproszono). Przy wypożyczaniu auta w Hertz standardowo płaci się za samo wypożyczenie, ryczałt za pełny bak (jeśli oddałoby się pusty) i ubezpieczenie za ok. 300 zł. Niestety w Norwegii nie ma takiego ubezpieczenia, które ściąga całkowitą odpowiedzialność za szkody, czyli super-cover (i chyba w żadnym skandynawskim kraju takiego nie ma). Funkcjonuje tylko takie, które ustala górną granicę kary za ewentualne zniszczenie. Na przykład: to ubezpieczenie kosztuje dodatkowe ok. 350 zł i w razie uszkodzeń najwięcej, co zapłacisz to 600 zł. To ubezpieczenie nie jest obowiązkowe, ale bez niego Hertz blokuje dodatkowe 2 tys zł. kaucji na karcie kredytowej (limit na karcie by tego nie łyknął :D). W Norwegii przy wypożyczaniu dodatkowo płaci się ryczałt za drogi. Bardzo wiele dróg jest płatnych - czasem są to tylko krótkie odcinki, ale i dłuższe trasy, autostrady, niektóre obwodnice, mosty, tunele, a także wjazdy do miast. Te ostatnie mogą wynosić różnie w zależności od godziny i dnia. Wjazd do Bergen w piątek rano kosztował 19 koron, ale dzień później już 39.

Jak to działa? Każdy poruszający się po Norwegii samochód powinien być zarejestrowany w systemie autopass, który pozwala na ściąganie opłat z konta bez zatrzymywania się przy wjeździe na płatny odcinek. Czujnik sczytuje tablice rejestracyjne, a opłata jest pobierana z konta. Teoretycznie można nie być zarejestrowanym, ale według mnie dalsze procedury są bardziej skomplikowane niż ta szybka rejestracja (ale może to tylko moje wrażenie). Przy wypożyczaniu auta niczym się nie przejmujesz - tylko tym być mieć na karcie kredytowej jeszcze dodatkowy limit na pobranie tych 400 zł. Jeśli nie wyjeździsz tyle, ile wynosi blokada na karcie, to pieniądze są oczywiście zwalniane z karty. Nam ostatecznie za drogi wyszło ok. 420 zł. Więcej szczegółowych informacji na temat tego systemu i opłat znajdziecie tutajtutaj. Nie ma sensu omijać płatnych dróg - czasem to i tak po prostu niemożliwe. Codziennie wyjeżdżaliśmy jedyną drogą z wyspy Askøy, na której mieszkaliśmy i był to płatny most. Po drugie, jakość dróg w Norwegii jest fantastyczna i sama chętnie bym za takie płaciła.



W Hertzie powiedziano nam, że przy wjeździe na płatną drogę zobaczymy znak o opłacie. Trzeciego dnia pobytu Michał zapytał mnie, czy widziałam jakikolwiek. "W sumie to nie" - odpowiedziałam, ale to ja zdawałam osiem razy na prawko, więc to zrozumiałe. Dopiero po tym pytaniu zaczęliśmy dostrzegać ogromne niebieskie tablice i skojarzyliśmy czym jest dziwny słup, który zapala się zielonym krzyżykiem, ilekroć obok niego przejeżdżamy. Order z ziemniaka za spostrzegawczość.

(piktochart.com)
Miłość do pieniędzy
W Norwegii jest drogo. Tak drogo, że aż pierwszy raz z wakacji wróciliśmy z pieniędzmi. Tak nas straszono, że zabraliśmy wszystkie bitcoiny spod materaca. Kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że nie zbankrutujemy gotując sobie sami, a wydawaliśmy głównie na paliwo (bo szczerze, gdzie mielibyśmy to wydawać, nie mieszkając w mieście?) przestaliśmy się przejmować czymkolwiek. Na granicy limitu bagażowego przewieźliśmy z Polski szybką do ogarnięcia spożywkę, a na miejscu nie odmawialiśmy sobie niczego, choć większość produktów było droższych prawie dwukrotnie. Kiełbasa z mięsa renifera? Proszę bardzo! Bezglutenowe smakołyki, które również w Polsce potrafią być drogie? No pewnie! Piąta kawa w trasie? Nie widzę problemu. Alkohol? Ooooo!

Nigdy nie próbowaliśmy kupić alkoholu po godzinie 18, która jest podobno granicą - nikt wam niczego wyskokowego po tej godzinie nie sprzeda. Jednak podkreślam - podobno. Faktem natomiast jest, że w supermarkecie w naszej wiosce można było kupić tylko piwa i cydr za okazaniem dowodu. Mocniejsze alkohole są dostępne w państwowych sklepach otwartych w określone dni i godziny. Najbliższy znajdował się ok. 7 km od nas w miejscowości Ask. Jakoś tam nie dotarliśmy.


Norweskie banknoty ogląda się z wielką miłością, nie tylko dlatego że szybko się ich pozbywa, ale też dlatego, że ich nowa edycja jest przepięknie zaprojektowana. Nominały 100 i 200 funkcjonują już w nowej wersji, ale pod koniec III kwartału tego roku mają wejść w obieg nowe banknoty o nominałach 50 i 500, a za rok 1000. Po wejściu nowych banknotów, stara wersja będzie ważna tylko rok. Więcej o tym przeczytacie tutaj.

Śródziemie wita!
Okazało się, że w Norwegii nie ma czegoś takiego zła pogoda. Paradoksalnie najlepszą jest ta deszczowa, która sprawiała, że wszystko wyglądało jak z filmu o dzielnych hobbitach (oczywiście jak już opuścili Shire). Z niemalejącym uporem zatrzymywaliśmy się w każdej zatoczce, z której możliwy był fajny kadr, krzycząc uprzednio "...zobaczyłem/am to pierwszy/a, ZAKLEPANE!!". Bo cała Norwegia wygląda niczym z Pinteresta i nie trzeba długo szukać by znaleźć idylliczny obrazek z czerwonym domkiem na zboczu góry, tuż przy granicy z jeziorem o nieporuszonej wiatrem lustrzanej tafli, bez żywej duszy wokoło. To będzie pierwszy odhaczony punkt na waszej bucket-liście, który prawdopodobnie nigdy wam się nie znudzi. 

Ta bezludność wielu miejsc generuje zupełnie inną przyjemność z przeżywania i eksplorowania ich. Aroganckie byłoby stawianie siebie w opozycji do innych turystów, bo sama turystką byłam, ale jednak wrażenia ze spaceru po wiosce Bjordal, które miało własne lądowisko na helikopter w celach ratowniczych (do wioski prowadzi wąska, górska droga) i gdzie nie spotkaliśmy żadnego mieszkańca przez godzinę, było inne niż jak trafiliśmy do Flåm - a co dopiero Bergen! Tam dzielenie się tą samą atrakcją z tłumem innym ludzi już nie budziło takich emocji.







fot. Michał Bielawski
Chciałabym powiedzieć, że polecam Norwegię każdemu, ale to jednak nieprawda. Z takiego urlopu wraca się zmęczonym fizycznie. Po dłuższych trasach Michał zasypiał na kanapie cały czas słysząc warkot silnika, a mnie bolał każdy mięsień od godzin spędzanych w aucie. Podejrzewam, że również zwoje w mózgu odmawiały przetwarzania rzeczywistości, gdy po raz czternasty jechaliśmy drogą w kierunku Bergen. Padał deszcz oraz było chłodno, co dla wielu skreśla porządny urlop. Nie dla mnie, choć trochę nie trafiłam z garderobą na wczesną, polską jesień. Późna byłaby bardziej odpowiednia. Jednak w ogólnym rozrachunku korzyści i strat, mało skąd wróciłam z taką odprężoną głową, łasa na więcej takich widoków oraz szybko zatęskniłam za podróżą, jako tą najlepszą atrakcją, oddzielając ją od samego finału. Riennahera napisała kiedyś post o Ludziach z Północy i Południa. Przywołuję go, bo to w sumie jest esencja. Ludzie z Północy nie będą się zastanawiać, czy Norwegia to dobra opcja - po prostu z miejsca będą to czuli.



Dla bardziej złaknionych logistycznych i finansowych szczegółów - infografika poniżej :)






You May Also Like

2 komentarze

  1. Howdy! I just want to give an enormous thumbs up for the nice data you've gotten here on this post. I can be coming again to your weblog for extra soon. online casino games

    OdpowiedzUsuń
  2. Naprawdę świetnie napisane. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Szukaj

Blog Archive