Norweskie zapiski cz. 2

by - 21 września

Mapa leżała na półce tuż przy kuchence, przykryta kilkoma przewodnikami w przynajmniej trzech językach. Zdarzyło mi się je przekartkować dzień przed podróżą do Bergen, by nie chodzić po nim bez celu i skupić się na czymś szczególnie, ale ostatecznie skupienie rozpłynęło się w oparach kawy z pierwszej kawiarni, do której zaprowadził nas Michał. Wtedy mapę zignorowałam, ale teraz zainteresowała mnie zarówna ona, jak i dołączone do niej notatki. Z tuż przedwyjazdową nostalgią śledziłam trasy, które wyjeździliśmy, ciesząc się, że nie wiedziałam o istnieniu tego wszystkiego przed wyjazdem.



Na szczęście droga nie zabrała nas wszędzie - coś do odkrycie jeszcze pozostało. Mając na uwadze ten wniosek, myślę sobie, że pisząc poniższego posta, nie obdzieram was z ewentualnej frajdy odwiedzenia tych miejsc. Norwegia wydaje się niewyczerpywalna w swoim poznaniu, więc to, co tu przytoczę jest na pewno ułamkiem, który może ktoś z was jeszcze rozmnoży. Nie jest to trudne. Pamiętajcie, tylko by nigdy nie wierzyć w czas dojazdu do danego miejsca, bo kilkukrotne postoje na to, by się zatrzymać i choćby tylko popatrzeć, macie zagwarantowane. Mając przesyt skalistego wybrzeża i morza, skierujcie się wgłąb lądu, na trasy wzdłuż fiordów. Przejedźcie kilkukrotnie tę samą drogę, bo pogoda może odsłonić inne oblicze. Nie wyczerpiecie wszystkich możliwości.


Chcąc lepiej zwizualizować nasze wycieczki przygotowałam mapę, którą każda szanująca się książka fantasy posiada. Żadnej sagi (ba, nawet strony) nigdy nie napisałam, więc moje demiurgiczne zapędy  przelałam na płótno w Illustratorze. Nie mogłam jednak zapomnieć o fakcie, że Norwegia jednak istnieje, więc trochę byłam spętana poczuciem jako takiej prawdy. Szybkie zerknięcie na mapę i już będziecie wiedzieli, że w ciągu jednego popołudnia nie dotarliśmy jednak na Svalbard, a tylko do lasu za domem. Choć mnie kusiło.

1. Na północ!
To był już czwarty dzień pobytu. My co raz bardziej zmęczeni i co raz bardziej zakochani w norweskich krajobrazach. Michał zarządził, że dziś jedziemy do Bjordal, bo zdarza się, że do zatoczki, u której końcu znajduje się to miasteczko, wpływają z fiordu małe orki. Widział zdjęcie, to wie. Nie dyskutowałam. Mógłby powiedzieć, że i nawet trytony tam bywają, a i tak bym pojechała, bo w sumie czemu nie przekonać się na własne oczy.

Zanim dotarliśmy do Bjordal zboczyliśmy jednak do Mo, które okazało się miasteczkiem położonym w dolinie, pełnym - niby takich samych, ale jednak różnych - klockowatych domów ze spadzistymi dachami. Przejechaliśmy po drewnianym, wcale nie leciwym moście, mając jeden wodospad tuż za plecami, a drugi tuż przed oczami. Trafiliśmy do miejsca, które wyrosło sobie w ślepym zaułku odbijającym od fiordu, gdzie widok z okna ma się jak w Rivendell. Nie wiem czy istnieje lepsza rekomendacja do odwiedzenia tego miejsca.

Spacerując po takich miasteczkach miałam obsesję niezaburzania spokoju mieszkańców. Na Spiztbergenie turyści potrafią wchodzić ludziom do domów, bo myślą, że to dekoracja, a ja trochę panikowałam, gdy główna droga prowadziła nas czyiś podjazd. I mimo, że w niedzielne południe jedyną spotkaną grupą była wycieczka Niemców z hoteliku tuż nad portem, to spacerując wśród opustoszałych dróżek, czułam się jak pod wieczną obserwacją. Z jednej strony może to mój neurotyzm, z drugiej - okazało się, że jednak dwie dziewczynki uparcie nas śledziły kamuflując się za autami i płotami niczym Johny English.

Za zakrętem czai się Mo

fot. Michał Bielawski

Gdzie jest Wally?

Jeśli chodzi o Bjordal, to już wam mogę zdradzić, że żadnego trytona, a ni tym bardziej orki, nie spotkaliśmy. Kluczowa jest jednak podróż do samego tego miejsca - podczas srogich zim lub innych zdarzeń losowych, prawdopodobnie z utrudnionym kontaktem ze światem (pewnie z tego powodu mają lądowisko dla helikoptera!). Prowadzi tam droga, której ilość ostrych zakrętów oraz górek pobiła rozmachem sardyńskie drogi - tamte doprowadzały mnie do łez. Te tutaj mieszczące jedno auto, zmuszały czasem do mało fajnych manewrów, podczas których wolałabym być jednak gdzie indziej - może nawet i na Sardynii. Szczyty dyskomfortu pobił nieoświetlony tunel. Nigdy nie zjeżdżałam do kopalni, ale myślę, że tak to musi właśnie wyglądać. Z tym że w kopalni nic z naprzeciwka nie wyjedzie...  

Po karkołomnym wjeździe pod górę czekały na nas... kolejne wąskie drogi, ale choć przez krótką chwilę mniej wyboisty teren. Minęliśmy polodowcowe jeziora, wyciągi narciarskie, zbocza pełne uroczych, małych domków dla przyjeżdżających na narty i kilka owiec oraz krów bezpardonowo spacerujących po drodze. Serpentyny zaczęły się na nowo, a mnie spokój ogarnął dopiero w Bjordal, Tam jak dzieciak zbiegałam z wysokiego zbocza, tempem którego się nie kontroluje - człowiek tylko stara się szybko wyciągać przed siebie nogi przenoszące bezwładny korpus, licząc, że za każdym razem zdąży z synchronizacją i to nogi odbiją go od ziemi, a nie jego własna głowa. Czułam się, jakbym nie miała jedynki z przodu - w metryce i dziąśle.








Jeszcze kawałek w dół i będzie Bjordal






2. Odwiedziny w Shire
Wybrzeże na zachód od Bergen, czyli pasmo wysp, można tak naprawdę objechać w jeden dzień. My poświęciliśmy na to dwa, upychając w drugich połowach dni rzeczy mniej lub bardziej ważne. Hellesøy jest ostatnim miastem wysuniętym najdalej na północ z tego pasma wysp. Odgradzają, niczym murem, stały ląd od krawędzi świata, w którą łatwo uwierzyć stojąc na skałach w miastowym porcie i patrząc w nieokreśloną dal. 

Hellesøy jest ślepym zaułkiem podróży, gdzie nie znajdziemy szyderczego znaku "zawróć" stojącego tuż przy wjeździe. To cichy skansen nierealnej, bajkowej, norweskiej wsi, w którą... nie wierzę. Nie zmienia to faktu, że będąc tam, nie mogłam oprzeć się naiwnym marzeniom o mieszkaniu w drewnianym domu z dala od głównych ulic, gdzie wiodę spokojne życie emeryta po trzydziestce. To miejsce tak działa - upaja spokojem, morskim wiatrem i zręcznie wymazuje z głowy jakiekolwiek wady mieszkania z dala od miasta. Jest piękne i prawdopodobnie istnieje tylko w mojej głowie. 











Z drogi do Hellesøy



W tych okolicach większość dnia można spędzić w trasie, zatrzymując się w okolicznych zatoczkach lub przy mostach (koniecznie pokręćcie się wokół mostu Rongesundet!) lub wybierając się na dłuższy spacer po skałach. Duża część tych działek jest ogrodzona i dojście nimi do morza może być trudne - choć przyznaję, że zdarzyło nam się ze dwa razy po takich spacerować. Nie mam nic na nasze usprawiedliwienie. Było to w okolicy Glesvaer, na wyspie Golta. Myślę, że to dobre miejsce na zachód słońca, choć nam szczęście nie dopisało.





3. O początku na końcu
Gdyby jakimś cudem zostało bym wam dnia po objechaniu wszystkich wysypek z zachodniego wybrzeża, zapraszam również na "nasze" Askøy. Tam wynajęliśmy domek i wybraliśmy się na wycieczkę po wyspie pierwszego dnia po przyjeździe. Była dziewiętnasta. Jechaliśmy główną drogą spotykając - a jakże - owce i pozującego do zdjęć norweskiego kota. Po dotarciu do miasta Herdla, miałam wrażenie, że jedynymi osobami jesteśmy my i Azjata w niebieskiej kurtce z goretexu, którego minęliśmy z trzy razy chodząc w tę z powrotem. Często piszę o tej bezludności, ale nawet dla mojej introwertycznej osoby, krajobraz pozbawiony ludzi w przestrzeni jednak ludzkiej, wydawał mi się nierzeczywisty.

Dla nas tamten dzień był idealnym prologiem do dalszej podróży. Zachwyt i zdziwienia tamtych chwil z perspektywy czasu wydają mi się zabawne, bo ja już wiem, że czekały na nas bardziej spektakularne widoki oraz zaskakujące sytuacje. Rejs fiordem, wysokie wodospady, drogi przez góry... Reszta w kolejnym poście!










You May Also Like

0 komentarze

Szukaj

Blog Archive