American Film Festival - relacja

by - 02 listopada

Jedna z najprzyjemniejszych emocji, jakiej doznawałam na American Film Festiwal był ten moment, gdy z półlitrowym kubkiem kawy wchodziło się na pierwszy seans zaczynający się zazwyczaj około godziny dziesiątej. Dzyń, dzyń, dzyń - odgłos odklikiwanych identyfikatorów karnetowiczy lub biletów - przyjemny element tamtej codzienności i sygnał, że już można wchodzić się na salę i posiedzieć z zamkniętymi oczami, by choć trochę odciążyć oczy. Poranna kawa podczas pierwszego seansu była pomysłem wielu, co powodowało, że po paru minutach w sali kinowej roznosił się zapach kawy, a ludzie którzy spędzili cały poprzedni dzień (i jeszcze poprzedni, jak nie trzy) w kinie zaczynali czuć, że wstępuje w nich z powrotem życie. 


Spodziewałam się, że festiwal filmowy to nie przelewki i ze swojego pierwszego w życiu wrócę raczej bardziej zmęczona niż wypoczęta, ale jak zobaczyłam się po powrocie w lustrze w windzie swojego bloku, pomyślałam "kiedy ja, do cholery, wezmę teraz urlop, by odpocząć?". Trzy godziny snu ostatniej nocy i powrót porannym pociągiem dopełniły dzieła zniszczenia.

Festiwalowa rzeczywistość zamykała się w codziennie około trzynastu godzinach spędzonych w Kinie Nowe Horyzonty, gdzie półtoragodzinna przerwa pomiędzy seansami była luksusem, w której można było zmieścić toaletę, frytki z pobliskiego Frytki i Sos, dużą kawę, spacer, relaks dla oczu, jeszcze jedną toaletę i zajęcie całkiem rozsądnego miejsca na sali, podczas seansu, który wyprzedał się zupełnie (tutaj też, podobnie jak na lotniskach, gardziłam kolejkami ;D). Częściej jednak trafiały się przerwy półgodzinne, ewentualnie czterdziestopięciominutowe. Podczas nich trzeba było wybierać, co sprawiało, że podczas popołudniowych seansów częściej dało się słyszeć obok kwestii aktorów, burczenie z brzuchów widzów lub... chrapanie. Jedzone w biegu wafle ryżowe, banany, raw batony, granole, czy parówki bez żalu żegnam na najbliższe miesiące. Ten mało urozmaicony jadłospis sprawił, że około czwartego dnia zaczęłam rozpaczliwie marzyć... o warzywach. O pomidorach, ogórkach, awokado. Mokre sny o sałacie i tak dalej. Prawie popłakałam się nad ogromną sałatką z powyższymi oraz bekonem, kurczakiem i sosem balsamicznym, którą zakupiłam tego samego dnia, gdy ochota sięgnęła zenitu. Ambrozja.

Oczywiście, że mogłam sobie odpuścić jakiś film, by nie być tak zmęczoną dzień w dzień. Wróć, wróć... Nie, nie mogłam!! Podczas misternego układania planu projekcji, co trwało prawie dwie godziny, początkowo oznaczałam pewne pozycje jako "ewentualne". W praktyce wychodziło, że nie chciałam odpuścić niczego. Karnet upoważniał mnie do wejścia na dwadzieścia sześć seansów (maksymalna możliwa liczba do obejrzenia), a obejrzenie piętnastu filmów sprawiało, że posiadanie karnetu w ogóle się opłacało. Cieszyłam się, że mam tę część "układanki" za sobą, gdy jadąc do Wrocławia, nagle w szybie pociągu odbiła się kartka ze znajomą kolorową rozpiską - pasażer siedzący obok mnie właśnie rozpoczynał swoje trudy ze rozplanowaniem wszystkich tytułów w sześciu dniach.

  

"... a nie myliły Ci się filmy?"
Spotkałam się z opinią, że oglądanie tylu filmów pod rząd, stępia uwagę i mija się z celem, bo człowiek nie jest w stanie "wydobyć" z oglądanego filmu  wszystkiego, czy nawet przemyśleć i wysnuć jakichkolwiek wniosków. Uważam to założenie za błędne, które wynika z pewnych przyzwyczajeń i tego "jak oglądamy" filmy. Oglądanie filmów jest dla mnie frajdą, ale "nie wyłączam" mózgu z aktywności. Nie pożeram filmów jakoś tak "konsumpcyjnie" i bezrefleksyjnie. Podczas seansu analizuję, myśli furkoczą, od razu przypominam sobie inne tytuły czy dzieła kultury, które stoją w rodowodzie za tym co oglądam, oceniam sposób zrobienia zdjęć, jak wpływają one na mój odbiór warstwy fabularnej, użytą symbolikę - to nie jest coś, co chcę wyłączyć i czy nawet bym potrafiła, choć nie zawsze umiałam tak patrzeć. Podczas seansu Wymazać siebie nie mogłam przestać "zapisywać sobie w głowie" wszelkich porównawczych uwag do obejrzanego dzień wcześniej Złego wychowania Cameron Post, co na dłuższą metę bywa bardzo irytujące, bo nie mogłam skupić się na faktycznym seansie. Z kolei po powrocie z To właśnie życie, który bazował na bardzo średnio zrealizowanym zabiegu narracyjnym, nie mogłam się oprzeć od przeglądania notatek ze studiów na temat typologii narracji. Przypominam, że była już północ, a kolejny dzień zapowiadał się równie intensywnie. To trzeba być chyba freakiem.

Festiwal filmowy - tak intensywny - jest również świetnym testem dla filmu. Najbardziej pamiętam kryzys zmęczenia z piątku. Kupiłam wtedy pierwsze krople do oczu, które niewiele dały i poważnie zastanawiałam się czy odpuścić sobie Zwierzęta Ameryki o 21:00, ale uznałam, że najwyżej wyjdę z seansu, gdy film będzie mocno średni. A tu zaskoczenie - film orzeźwił mnie niczym kubeł zimnej wody i bez problemu dotrwałam końca seansu. Czego nie mogłam powiedzieć o Her Smell, oglądanym w takim samym stanie zmęczenia i porze - po czterdziestu minutach stwierdziłam, że nic tu się nie wydarzy i pora zawijać się do mieszkania pakować walizkę. Po powrocie z tego filmu zobaczyłam w lustrze swoje oczy. Kojarzycie te postacie z kreskówek, którym ktoś przywali i jedno oko rośnie do rozmiarów małej pomarańczy w fioletowym kolorze? Moje powieki były grubsze niż zazwyczaj, a skóra wokół dziwnie napuchła w jasnoczerwonym kolorze i byłam bliska wyglądania niczym marynarza Popeye. Po drugie zdałam sobie sprawę, jak niewygodne są moje oprawki od okularów i że przyszedł czas na nowe.

"... a czy to warto było?"
Pewnie, że zdarzały się filmy-niewypały, które mogłam podsumować jednym zdaniem i z których nie wiele można było wycisnąć, ale nigdy nie patrzę na takie tytuły, jak "stracone dwie godziny z życia", bo jednak czegoś podczas ich oglądania człowiek się uczy, poszerza horyzonty i umie połączyć wiele nitek w tym wielkim kulturowym, filmowym patchworku. Sama byłam zaskoczona tym, ile filmów obok tych recenzowanych z festiwalu, jestem w stanie przytoczyć i polecić, jako ciekawostkę, uzupełnienie wiedzy i tak dalej. Świadomość, że dostrzega się takie zależności jest naprawdę przyjemna, choć jestem też świadoma, że nie da się obejrzeć wszystkiego i nie ma co się z tego powodu biczować. Komentarze typu "jak mogłaś tego nie widzieć?!" zbywam już wzruszeniem ramion.

Na festiwalu miałam też okazję zobaczyć filmy, na które nigdy bym się nie zdecydowała sama z siebie. Jak chociażby taką Mandy - już sam fakt obsady z Nicolasem Cagem bardzo przesuwa ten film w dół w kolejce "do obejrzenia". Jednak poszłam na ten seans i cieszę się, że widziałam ten film, bo to najlepsza realizacja czystego Kampu w śmiertelnie poważny sposób... To wcale nie sprawia, że film jest dobry. Jest mocno mierny, ale o doznania innego typu tu chodzi. To film-ciekawostka, pokroju The Room, choć realizacyjnie i technicznie stojąca wyżej :P


"no dobra, ale to co polecasz?!"
W trakcie festiwalu obejrzałam 24 filmy. Do tej pory nie wiem, jak to zmieściłam w czasie i w swojej głowie, ale spieszę Wam polecić kilka tytułów, które zrobiły na mnie największe wrażenie, choć były to emocje zgoła inne. Co więcej tegoroczny AFF w opinii wielu i mojej prezentował znacznie wyższy poziom dokumentów niż fabuł. Ja prawie w ogóle nie oglądam dokumentów i wybierała je trochę na ślepo, więc tym bardziej byłam zaskoczona ich wysokim poziomem.

Pierwsza czwórka filmów fabularnych, które podobały mi się najbardziej to Pierwszy człowiek, Złe wychowanie Cameron Post, Zwierzęta Ameryki oraz Suspiria. Pierwszy z nich, wyreżyserowany przez Damiena Chazella (Lala land, Whiplash) hula sobie właśnie po kinach i nie przegapcie tego seansu. To nie jest (tylko) historia o lądowaniu na Księżycu, czy nawet biografia Neila Armstronga, a raczej intymny dziennik zmagań z emocjami oraz próbą pogodzenia się ze stratą. Jak daleko człowiek może uciec od swoich problemów i emocji? Wychodzi na to, że może nawet na Księżyc. Jak zawsze ujęły mnie zdjęcia autorstwa Linusa Sandgrena (Lala land, American Hustle) - zakulisowe kadrowanie postaci w ich codzienności, zbliżenia, praktycznie zminimalizowanie do zera ujęć na zewnątrz maszyn NASA. Bardzo dużo dzieje się w ich wnętrzach, kamera jest dynamiczna, skupia się detalach (krople wody na metalowej powierzchni, mucha na kontrolkach!! <3), a widz czynnie uczestnicy w wydarzeniach.

Zwierzęta Ameryki w reżyserii Barta Laytona to fantastycznie skrojona narracja, która ma podkreślić fakty, ale nie daje jasnej odpowiedzi, co do ich ostatecznego kształtu, ponieważ wpływ na to ma relacja aż czterech osób i nie bez przyczyny mające w tym konflikt interesów. By oddać ten paradoks twórcy wprowadzili porządek dokumentalny oraz fabularny. Podobny zabieg widziałam już w Ja, Tonya, z tym że tam dokument był "niby-dokumentem" - komentarze dotyczące historii wprowadzali nadal aktorzy.


W Zwierzętach Ameryki dokument faktycznie nim jest, fabuła jest fabułą (nie para-dokumentem), a twórcy poszli jeszcze o krok dalej. Porządki fabularne i dokumentalne mieszają się i to nie tylko na poziomie montażu (swoją drogą, świetnego i dynamicznego), ale również aktorskim - pierwowzory filmowych postaci pełnią funkcję dodatkowych narratorów. Nie istnieje czwarta ściana, narratorzy zwracają się do widza zarówno w studiu filmowym dokumentalisty, jak i na planie filmu - historia jednocześnie się stwarza i jest opowiadana. Bardzo dobry pomysł oraz jego realizacja na oddanie nudy, ekscytacji, strachu, paranoi i ostatecznie poczucia winy głównych bohaterów oraz podkreślenia niemożności (czy nawet braku sensu) opowiedzenia historii poprzez bazowaniu na subiektywnej relacji osób uczestniczących. Prawda staje się pojęciem względnym, a jedna historia rozmnaża się w kilka.


Bardzo czekałam na Złe wychowanie Cameron Post w reżyserii Desiree Akhavan i nie zawiodłam się. Razem z filmem Wymazać siebie (który jednak podobał mi się mniej) porusza temat działalności ośrodków, których celem było leczenie osób homoseksualnych z ich orientacji postrzeganej błędnie jako chorobę. Niejednokrotnie dopuszczano się tam przemocy psychicznej oraz fizycznej oraz agresywnie indoktrynowano, a kadra rzadko kiedy posiadała odpowiednie kwalifikacje - jak chociażby studia psychologiczne czy medyczne. Złe wychowanie Cameron Post zręcznie posługuje się konwencją ironii oraz dowcipu, która podkreśla absurd sytuacji jaki panuje w ośrodku. Nie czyni to z filmu komedii lub lekkiej pogadanki - ironiczna konwencja subtelnie i celnie ocenia działalność ośrodków. Kameralny oraz intymny charakter ujęć pozwala na bardziej personalne ujęcie bohaterów oraz ich sytuacji. Wydaje mi się, że to właśnie ta "sundence'owa" maniera sprawiła, że film podobał mi się bardziej od Wymazać siebie, który ma trafić w szerszą publikę, przez co użyte środki są inne.

Seans Suspirii zapamiętam na długo ponieważ: 1) był najdłuższym filmem festiwalu, 2) zaczął się z opóźnieniem i ograniczył mój sen do 3 godzin tamtej nocy, 3) powiedzieć, że sprawił lekki dyskomfort to lekkie niedopowiedzenie. Luca Guadagninio (Tamte dni, tamte noce, Jestem miłością) nadał średniemu horrorowi z lat 70. zupełnie nową jakość, wartość i wdzięk. Nie jestem strachliwa i horrory, które mają mnie straszyć tryskającą krwią i potworami są nietrafione, ale ten film bardzo uwiera, bardzo skupia uwagę i absolutnie nie jest remakiem. 2 listopada wchodzi do kin, polecam!

Następnymi w kolejności bardzo dobrymi pozycjami są na pewno Zatrzyj ślady Debry Granik (Do szpiku kości), gdzie w niespiesznej akcji oraz genialnym scenariuszu zawiera się maksimum treści; Bez obaw, daleko nie zajdzie Gusa van Santa (Buntownik z wyboru, Obywatel Milk), który jest bardzo dobrym filmem o drodze do odzyskania kontroli nad własnym życiem utraconym na skutek choroby alkoholowej i wypadku; Diane z fantastyczną Mary Kay Place - wśród tak wielu powtarzalnych fabuł wreszcie jakaś perła; Wymazać siebie Joela Edgertona, który brutalnie podsumowuje społeczne skostniałe oczekiwania wobec młodych chłopców i rozprawia się z oceną ośrodka, w którym wierzono, że można "wyleczyć" z homoseksualizmu; Narodziny gwiazdy Bradleya Coopera, które ma szanse być hitem wśród widzów, którzy nie wiedzieli pierwowzoru - dla reszty może to być za mało, choć strona muzyczna i aktorska zniewala; Szalone noce z Emily Madeleine Olnek opowiadające skrywany życiorys i osobowość Emily Dickinson i zawierający zjadliwy komentarz do sytuacji kobiet w literackim świecie.

Nie byłam specjalnie zachwycona Damulką, Mewą, Kokainowym Rickiem, Braciami Sisters, Her Smell (choć do tego kiedyś wrócę), Tajemnicami Silver Lake (które widziałam już wcześniej). Absolutną pomyłką były Jules Światła i Mroku, To właśnie życie, czy High Life (widziałam na WFF i naprawdę była mi szkoda ludzi, którzy stali w kolejce na ten film i jeszcze nie wiedzieli co ich czeka).

Z dokumentów najbardziej przypadł mi do gustu Free Solo o Alexie Honnoldzie, który wspina się bez zabezpieczeń. Ekipa National Geographic towarzyszyła mu przy wejściu na ścianę El Cap. Sprawił, że publiczność w kinie słyszalnie wciągała z przerażeniem powietrze, a we mnie bardziej rozbudził pomysł nauki wspinaczki (ale z zabezpieczeniem). Kolejnym świetnym dokumentem był Druga połowa kadru, który burzy wszelkie mity dotyczące powodów dla których kobiety pełnią tak małą rolę w świecie filmowego szołbiznesu. Wraz z reżyserką odkrywamy szambo seksizmu w Hollywood. Ważnym obrazem okazał się również Bliscy nieznajomi o braciach, którzy dowiedzieli się o swoim istnieniu po 19 latach i żeby tego było mało - byli trojaczkami! Dlaczego doszło do ich rozdzielenia przy procesie adopcyjnym - tego starają się dociec zarówno oni, jak i ekipa filmowa. Znalazły się również dwa dokumenty o świetnych aktorach: Robin Williams. W mojej głowie oraz Opowieść o Billu Murrayu. Z tych dwóch bardziej podobał mi się pierwszy - nieprzegadany i konkretny. W drugim reżyser obrał dziwny kierunek, który wydał mi się interpretacją na siłę.

W mojej ocenie na tegorocznej edycji przewijało się dużo tematów o granicach ludzkiej wolności oraz seksualności, przemilczanych prawd i przeinaczeń, powrotów do tradycji i kanonów po to by opowiedzieć je na nowo, palących współczesnych problemów, jak na przykład dyskryminacja płciowa i rasowa (nagrodzona w plebiscycie publiczności fabuła Nienawiść, którą dajesz). Bardzo liczną grupę filmowych sylwetek stanowiły ciekawe postacie kobiece zarówno w fabułach jak i dokumentach. Pojawiło się wiele nowych wykorzystań znanych narzędzi, niektóre filmowe zabiegi widziałam po raz pierwszy - również tematy na filmy fabularne. Nadal jednak uważam, że wybór filmów dokumentalnych był o wiele lepszy - na pewno będę chciała jeszcze zobaczyć Za horyzontem, Czas na Ilhan, RBG, Chef FlynnNiepowstrzymaną Bethany Hamilton.



... i jeszcze słów kilka o...
Ponadto byłam oczarowana publicznością festiwalu, która była najbardziej aktywną jakiej miałam okazję być częścią. Tak żywo reagujących ludzi, na to co się dzieje na ekranie - nie pamiętam. Zachowanie podczas seansu, wyłączone telefony - kinowy savoir vivre na piątkę z plusem (tylko raz trafił mi się ktoś siedzący za mną z syndromem niespokojnych nóg). Od strony organizacyjnej byłam również pod dużym wrażeniem. Szatnia, sprawna obsługa widzów wchodzących na seans, brak jakichkolwiek awarii systemu rezerwacyjnego, uśmiech, życzliwość oraz profesjonalizm wolontariuszy. Podczas studiów sama brałam udział w wolontariacie przy innym podobnie dużym wydarzeniu (Lodz Design Festiwal) i pamiętam, że nie była to bułka z masłem. Kino Nowe Horyzonty na te sześć dnia naprawdę stały się moim domem, a z festiwalu wróciłam zachwycona. Gorąco polecam wszystkim ten festiwal!

You May Also Like

2 komentarze

  1. Dziękuję! "Pierwszy człowiek" i "Zwierzęta Ameryki" - must see. Dokumentalne też mnie zaciekawiły. Ja wiem, że na pewno nie dałabym rady na takim festiwalu - oczy umierają mi każdego następnego dnia po festiwalach typu "cały sezon na jeden raz" :D, więc tym bardziej podziwiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. cieszę, że zainteresowałam niektórymi tytułami :D jak nie zobaczę Pierwszego Człowieka w nominacji za zdjęcia, to... >:(
      ja do tej pory nie wiem jak to zrobiłam, ale to chyba po prostu było bycie bardziej upartym od osła :P

      Usuń

Szukaj

Blog Archive