Norweskie zapiski cz. 3

by - 09 grudnia

(Kolejna garść naszych norweskich wycieczek. Mapkę znajdziecie w poprzednim poście.)

4. Ucieczka
Trzeciego dnia pobytu w Norwegii uznaliśmy, że warto wreszcie odwiedzić Bergen, na które nie mieliśmy żadnego pomysłu. Nie będę ściemniać i robić listy "5 rzeczy, które trzeba zrobić w Bergen", bo przypuszczam, że w istniejących zestawieniach wykreśliłabym może dwie pozycje. W trzech godzinach pobytu tam zmieściliśmy świetną kawiarnię, księgarnię, Bryggen i spacer na taras widokowy i z powrotem oraz okolice portu. Skansenowy charakter zachodniej części Bergen był naprawdę uroczy i można było się rozmarzyć o byciu właścicielem takiego domku.







Ale starczy tego miasta i parkingu za 60 zł nabitych przez te trzy godziny. Dzień wcześniej jeździliśmy trochę online po Osterøy i pomyśleliśmy, że możemy objechać zachodnie wybrzeże tej wyspy, odwiedzając miasto za miastem. Jeśli czasu wystarczy - objedziemy ją całą. 

Nie zapowiadała się wycieczka życia, ponieważ już na samym początku złapał nas duży deszcz. Pierwsze dwie miejscowości obejrzeliśmy raczej przez szybę, ponieważ nawet nie mieliśmy za bardzo ochoty na spacer podczas niezłego oberwania chmury. Gdy sypnęło gradem, Michał zjechał na pobocze, a Spotify'owa playlista z dużym wyczuciem chwili wylosowała Taco Hemingway'a, który rapował "...deszcz na betonie, deszcz na betonie". Przednia szyba zamieniła się w taflę wody.

W dalszej drodze nie zabrakło przygód emocjonujących niczym zbiory grzybów. Michał celowo wybrał dziwną trasę zaproponowaną przez Google Maps ("Oj weź, pojedźmy tamtędy, przeżyjmy przygodę!"), która - jak przeczuwałam - pewnie kończyła śrutówką i przepaścią, ewentualnie jednym lub drugim ("Boże, Michał! gdzie my jedziemy, dokąd zmierzamy?"). Chwilę później dumnie jechaliśmy po drodze odpowiedniej pewnie tylko dla rowerów i która przecinała pole pełne wypasających się krów.



Po dojechaniu do Hosanger spotkała nas bardzo miła sytuacja. W miasteczku znajdowała się malutka restauracyjka będąca rodzinnym biznesem. Gdy mieliśmy już zapłacić okazało się, że w restauracji nie mają drobnych by wydać nam resztę, a płatności kartą nie przechodziły. Chcieliśmy zrezygnować, ale przemiła pani powiedziała, że w takim razie kawa będzie na koszt firmy. Nie chciała słuchać protestów i zaniosła nam kawę do stolika przy ogromnym oknie z widokiem na marinę. Tak nam było głupio, że przekopaliśmy wszystkie kieszenie w nadziei, że może jednak znajdziemy gdzieś bilon i uzbieramy potrzebną kwotę. Zajrzeliśmy w każdą kieszeń i - na szczęście! - okazało się, że z tych drobnych uzbieramy pełną kwotę.


Po wyjechaniu z Hosanger burzowe chmury majaczyły na niebie już za naszymi plecami. Uciekliśmy! Od tej pory towarzyszyło nam nieśmiałe słońce. Co jakiś czas zjeżdżaliśmy na pobocze, by zachować jakiś widok na karcie pamięci aparatu. Zapamiętywaliśmy miejsca, przy których się nie zatrzymaliśmy, mając na uwadze by zrobić w drodze powrotnej. Niespiesznie dotarliśmy do Tysseboten, gdzie spędziliśmy sporo czasu w porcie, fotografując, wystawiając twarz do słońca i obserwując refleksy, którymi mieniła się woda. Już nie jechaliśmy dalej.


5. Elfie lasy
Vossevangen to był pomysł z Pinteresta. O ile zazwyczaj jest to bardzo zdradzieckie źródło, bo często okazuje się, że w rzeczywistości bajkowe ujęcia prezentują się jednak mniej okazale, o tyle w tym wypadku wybór okazał się szczęśliwy. A może to po prostu urok Norwegii, która na żywo i tak wygląda jak po długiej edycji w Photoshopie. Bez urazy dla niej, takie geny ;)

Jechaliśmy trasą E16 na wschód i kiedy do miejsca docelowego było parę kilometrów, zaczynaliśmy się niecierpliwić. Gdzie te słynne zbocza i jezioro niczym tafla lustra? Znając nasze szczęście, pewnie miały być z zupełnie innej strony. Rozglądaliśmy się i gadaliśmy o niczym, gdy wyjeżdżaliśmy zza łagodnego zakrętu oraz wiaduktu i... WTEM! Nigdy nie przeżyłam tak szczerego zachwytu nad widokiem, który rozpościerał się po naszej lewej stronie. Poznałam cały ładunek emocjonalny, jaki nosi w sobie czasownik "oniemieć". Jednocześnie byliśmy upiornie rozczarowani, bo nie było żadnego miejsca, które pozwoliłoby nam na zaparkowanie, a następnie zejście zarośniętym trawą terenem aż do skraju jeziora. Szczęśliwie dla nas okazało się, że tuż przy wjeździe do miasta był przystanek autobusowy, który miał wokół wybitnie za dużo przestrzeni, więc Michał postanowił tam zaparkować. Ludzie w mijających nas autach z żalem patrzyli na to miejsce - ich również uwiódł ten widok i opanowała chęć na spacer w tych okolicach.


Samo Vossevangen jest trochę takim kurorcikiem, którego największym atutem jest właśnie jezioro z malowniczymi zboczami gór porośniętych lasami. Szczyty mienią się śniegiem (może lodowcem?). Widok z okna przedni, choć zamieniłabym go na ten w Mo. Po krzepiącej kawie wybraliśmy się na szybki marsz w kierunku wodospadu Bordalsgjelet Gorgerge. W tych rejonach wodospadów jest całkiem sporo, a do wielu nie prowadzi specjalnie wymagająca trasa. Przecięliśmy drewniany most, kilka podmiejskich uliczek i prawie biegiem pokonaliśmy ścieżkę w lesie (wykupiony czas na parkingu wpłynął na tempo). W porównaniu z następnym widzianym tego dnia wodospadem Bordalsgjelet Gorgerge nie był imponujący. Za to od pewnego momentu dojście do niego po śliskich skałach, gdzie z góry wieczne spływała woda, nadaje temu miejscu urok.

Drugi wodospad, o którym piszę to Skjervsfossen. Wyjeżdżając z Vossevangen na wschód trzeba zboczyć z E16 na E13 i po 15 minutach jest się na miejscu. Jest on niemożliwie widowiskowy i można go oglądać z kilku tarasów rozmieszczonych na różnych wysokościach. Te tarasy to skały zbocza z którego wodospad spada, ale przystosowane dla odwiedzających - to nie są żadne trasy wspinaczkowe. Na samej górze, tam gdzie bieg rzeki "się łamie", przechodząc w wodospad, znajduje się główny parking, kilka stołów, ławek oraz toalety, które usytuowane są tak, że od strony rzeki ściana  i część podłogi jest przeszklona. Te norweskie fantazje!

By obejrzeć wodospad w całej okazałości najlepiej zjechać do jego "podnóża". Od głównej drogi odchodzi ścieżka, którą można podejść pod samo miejsce, gdzie tony wody uderzają o dno koryta rzeki. Polecam założyć płaszcze przeciwdeszczowe, bo wyjść z tego na sucho się nie da.


fot. Michał Bielawski

6. Do Szarej Przystani!
Na wizytę w Vossevangen poświęciliśmy jeden dzień. Niespieszne tempo nie pozwoliło nam wybrać się dalej niż do Skjervsfossen. Gdybyście jednak chcieli zmieścić trochę więcej atrakcji w jednym dniu, to polecam jechać dalej, aż do Flåm.

Nie przeczuwałam, że rejs fiordem będzie absolutnie najlepszym sposobem na doświadczenie piękna tej formy natury, choć była to pierwsza rzecz, jakiej z list typu "co musisz zrobić w Norwegii" nie mogłam sobie odmówić. Bardziej zadziałał marketing niż przekonanie, że będą to naprawdę wartościowo wydane pieniądze oraz spędzony czas. Rodzajów rejsów było szalenie dużo (przeróżne kierunki oraz inny zakres czasowy). Ostatecznie zdecydowaliśmy się na ten rejs. Prom wyruszał z Flåm i płynął do Gudvangen, trasą dwóch fiordów: Aurlandfjorden oraz najwęższego fiordu w Norwegii, czyli Nærøyfjorden. Jest również sporo rejsów, które zaczynają się w Bergen, ale gdybyśmy zdecydowali na któryś stamtąd, chyba nie mielibyśmy motywacji, by pojechać aż do Flåm.

Sama podróż do Flåm obfitowała w widoki, ponieważ nie przestawał padać deszcz, a chmury wisiały bardzo nisko nad jeziorami i górami. Po drodze minęliśmy kolejny piękny wodospad, ale z braku czasu nie zatrzymaliśmy się przy nim. Ostatnim odcinkiem była prawie 20-minutowa jazda tunelem pomiędzy dwoma portami, w których zaczynał się i kończył nasz rejs. Wrażenia podczas jazdy miałam niestety bardzo klaustrofobiczne i marzyłam o zobaczeniu nieba.






Po przybyciu na miejsce byliśmy bardzo rozczarowani, bo miasteczko wyglądało jak wybudowane od zera dla turystów. Samo centrum to zbitek hoteli, sklepów, kawiarnii, restauracji, port, parking, stacja kolejowa i nieciekawe muzeum. Wszędzie tłumy ludzi mimo mało obleganego terminu, bo poniedziałku w południe. Nie mieliśmy czasu by rozejrzeć się trochę poza ten obszar (samo szukanie miejsca parkingowego zajęło 15 minut), więc może to wrażenie, które można odczarować. We Flåm oprócz rejsów można wykupić podróż bardzo słynną kolejką Flåmsbana jadącą do Myrdal. Podróż trwa około godziny, a trasa jest zaliczana do najpiękniejszych w Europie i na świecie.


To niestety nie nasz statek


Obsługa samego rejsu była fantastyczna. Szybko odnaleźliśmy naszą bramkę oraz prom ("to jest barka na 100 procent!") i zaopatrzeni w ciepłą kawę, weszliśmy na pokład. Wykupiliśmy rejs od początku do końca trasy, ale można wybrać zupełnie inne odcinki i wysiąść np. w Aurland. Przystanków po drodze było dwa lub trzy. Warto również przemyśleć powrót, bo na własnych nogach może być on kłopotliwy. Najlepiej zdecydować się na rejs powrotny lub kupić bilet na powrót autobusem z Gudvangen do Flåm.

Sam rejs wspominam jako najlepsze wydarzenie tego wyjazdu. Deszcz przestał padać, ale chmury i mgły nie podniosły się. Po obu stronach fiordu roztaczały się widoki o niemożliwej urodzie: wodospady spływające prosto do fiordu, malutkie chatki na wzgórzach, niewielkie porty, owce na zboczach gór, wszędzie mewy, które zwietrzyły porę obiadową - to już robi się nudne w opisie, ale nigdy, gdy patrzy się na to własnymi oczami. Stopień sielskości wybijał skalę. Niesamowicie przenikliwy i zimny wiatr zapędzał nas czasem pod pokład, ale i spod niego obserwowanie widoków było świetne. Nie polecam nie mieć rękawiczek i czapki (lub chociaż kaptura u kurtki) ;)






fot. Michał Bielawski

Gudvangen
Po rejsie zjedliśmy najdroższe frytki świata, wróciliśmy autobusem do Flåm i wybraliśmy się jeszcze na Stegastein. Ja chciałam bardzo, Michał nie, ale w końcu się złamał i pojechaliśmy w kierunku, którego to jednak ja zaczęłam szybko żałować. W połowie drogi płakałam prawie, jak jadąc do Bjordal. Jeśli jazda pod górę najbardziej wąską drogą świata - gdzie cofanie do zatoczek by przepuszczać pojazdy z naprzeciwka bywa nieuniknione - jest ponad wasze nerwy, polecam w połowie tej drogi się zatrzymać. Nad Aurland jest - nazwijmy to - pierwszy taras widokowy, z którego widok na bramę fiordów jest równie dobry, jak nie lepszy, co ten kilkanaście metrów wyżej. No, ale wjechaliśmy pod wodzą najlepszego kierowcy świata Michała. Stegastein zdobyte!




Jeśli jeszcze nie czytaliście poprzednich postów to zapraszam - znajdziecie tutu. Pierwszy o dość ogólnym charakterze, drugi z konkretnymi trasami oraz miejscami.

fot. Michał Bielawski


You May Also Like

0 komentarze

Szukaj

Blog Archive