Bardzo intensywnie filmowy luty. Z dwudziestu jeden obejrzanych filmów (a przecież luty miał dwadzieścia osiem dni!) wybrałam ścisłą czołówkę, które wyprowadziły mnie w dziwne emocjonalne i estetyczne rejony. Ranking był pisany na bieżąco, więc finał Oscarów na te krótkie impresje nie miał wpływu. Zaczynamy!
Przełęcz ocalonych - od filmów wojennych potrzeba mi czegoś więcej niż naturalistycznych, pełnych brutalizmu scen bitwy - to potrafi każdy. Najprościej jest nakręcić wojenny film, w którym na przemian "gra się" przestrzenią bitewnego pola oraz zbliżeniami na twarze bohaterów wyrzeźbionych przerażeniem - obydwa zagrania działają równie przytłaczająco i klaustrofobicznie. W tle miesza się huk, wrzask, płacz i salwy karabinowe. To jest poprawne, to jest podręcznikowe, to realizacyjnie nie odbiega od największych, to jest stuprocentowo klasyczne. I przez to bardzo miałkie, szczególnie gdy bitewną gorączkę próbuje się "wzbogacić" o historie oparte na faktach, które przesiane przez sito filmowych zabiegów, zaczynają służyć pewnym ideom, nigdy samym sobie - ostatecznie fraza "oparta na faktach" nie ma żadnej wartości.
Przełęcz ocalonych - od filmów wojennych potrzeba mi czegoś więcej niż naturalistycznych, pełnych brutalizmu scen bitwy - to potrafi każdy. Najprościej jest nakręcić wojenny film, w którym na przemian "gra się" przestrzenią bitewnego pola oraz zbliżeniami na twarze bohaterów wyrzeźbionych przerażeniem - obydwa zagrania działają równie przytłaczająco i klaustrofobicznie. W tle miesza się huk, wrzask, płacz i salwy karabinowe. To jest poprawne, to jest podręcznikowe, to realizacyjnie nie odbiega od największych, to jest stuprocentowo klasyczne. I przez to bardzo miałkie, szczególnie gdy bitewną gorączkę próbuje się "wzbogacić" o historie oparte na faktach, które przesiane przez sito filmowych zabiegów, zaczynają służyć pewnym ideom, nigdy samym sobie - ostatecznie fraza "oparta na faktach" nie ma żadnej wartości.
Toni Erdmann - założenie fabularne było całkiem niezłe. Temat lotny, bo o korposzczurzycy, której życie popłynęło nieciekawym torem i on - uosobienie czystego szaleństwa i abstrakcji, we wszystkim w stosunku do córki stojący okoniem - ojciec. Wyprany z głupkowatego humoru - dowcip, groteska i teatr absurdu w niektórych sytuacjach rosną do poziomu Gombrowicza, ale uśmiechasz się wtedy tylko po to, by zaraz zlizać z warg gorzki pot spływający z czoła. I choć to jest konsekwentnie zrealizowany film, co zawsze doceniam, to oglądając go, nie mogłam się pozbyć uczucia mijającego bezpowrotnie czasu, którego nikt mi nie odda. Brak zdecydowanych puent, nieuzasadnione, długie ujęcia, rozwleczone dialogi. W tym taśmiociągu nijakości przebłyski gorzkiego i inteligentnego humoru zupełnie się gubią - pokrywa je warstwa szarej zdrapki, po której usunięciu zostajesz z informacją, że i tym razem nie wygrałeś. Co nam po dwóch-trzech hiperwysmakowanych scenach, gdy o całości nie chce się za bardzo pamiętać?
Elle - spotkałam się że stwierdzeniem, że horrory i thrillery oglądają ludzie z nudnym życiem - stawiałoby mnie to w grupie jednostek posiadających życie tak ekscytujące, że taki gatunek ogląda raz na pięć lat. Obejrzenie Elle wypełni tę potrzebę na kolejne dziesięć, bo tak intrygujący thriller będę pamiętać jeszcze długo. Zaatakowana przez zamaskowaną postać bohaterka w toku trwania filmu będzie wielokrotnie wracać do tego wspomnienia, a my razem z nią. Za każdym razem układanka powiększa się o nowy puzzel, który otrzymujemy tylko dzięki jej uprzejmości - pozostaje nam tylko grzecznie czekać na kolejne odsłaniane karty. Niepokój postaci narasta równomiernie z niepokojem widza i paradoksalnie po obu stronach potęguje się również ciekawość. Ciekawość chorobliwa i niebezpieczna. Krążymy tuż za plecami Elle, podglądamy jej życie przez dziurkę od klucza i wsiąkamy w zdegenerowane i zblazowane otoczenie. Wszystko jest tu mięsiste, z krwi i kości, momentami w wysmakowanym tonie karykaturalne, a Isabell Huppert można ogłosić europejską Meryl Streep. Cacko!
Milczenie - podczas seansu przewiercało mnie na wskroś pytanie, czy wielokrotne i oczywiste metafory to tautologia, czy może szalenie intencjonalny zabieg podnoszący wartość artystyczną. Pytałam samą siebie, czy film o siedemnastowiecznej Japonii nakręcony przez ludzi o perspektywie zachodniej (z pewnych dyskursów nie da się wyjść, nawet biorąc na warsztat książkę japońskiego pisarza) może zbudować historię bez cienia postkolonialnych, bezwiednych skojarzeń na temat tego kraju. Uniwersalna wymowa całej historii w połączeniu z tą kontrastową, nieznaną (na ile powielaną w oparciu o klisze?) obyczajowością, jeszcze bardziej mnożyła szereg pytań o to, czy to wielowymiarowa historia z podwójnym dnem, czy może jednak gruba warstwa banalnej symboliki przykrywająca pretensjonalność całej historii. Pytałam i pytałam, wypełniając wewnętrznym monologiem brak jakiejkolwiek ścieżki dźwiękowej - skądinąd ciekawego zabiegu. I choć mistrzowskie zdjęcia sprawiały, że wsiąkałam co raz mocniej w historię podróży dwóch misjonarzy, tak każde pytanie boleśnie wyciągało mnie na powierzchnię i dostrzegałam, że to trochę "gwiazdy odbite w jeziorze" - pewnego rodzaju podróbka z łatwym do odkodowania szyfrem.
Moonlight - są takie filmy, które powstają z potrzeby wypełnienia pewnych dziur tematycznych. Dziur w tematach ważkich, ideologicznie potrzebnych, bo po prostu nikt o tym jeszcze nie mówił, nie wiedział jak, nie miał narzędzi, nie miał koncepcji. I dobrze, bo rzeczom którym przyznaje się wartość artystyczną potrzeba spełnić kryterium novum, poruszenia tematu, którego nie znasz. Na tym to wszystko polega, na przeżywaniu rzeczy jeszcze nienazwanych. Film i jakakolwiek gałąź sztuki byłaby niesamowitą nudą, gdyby sięgała tylko po to, co otacza większość. Wszystko co znane, mam tu, o - na wyciągnięcie ręki. I Moonlight taki jest. Mówi o czymś innym, skrytym, mówi to bardzo zgrabnie i subtelnie oraz przyobleka w niegasnący smutek. I to wszystko. Nie pozostawił we mnie za wiele materiału do refleksji po za tym, że to tylko przełom w ogólnym dyskursie mniejszości, społecznych nizin i problematyki płci kulturowej oraz biologicznej, ale to nie jest przełom w kinematografii. Film z gatunku potrzebnych i to wszystko.
Aż do piekła - teksański kalejdoskop osobliwości. Barwny, wartki, trzyma za gardło do ostatniej minuty, nie pozwalając choćby i na głębszy oddech. Postacie, które wręcz uszyte na miarę dla swoich odtwórców, sypią ciętymi ripostami i rywalizują o miano najbardziej teksańskiego łajdaka, ostatecznie muszą ustąpić miejsca szeryfowi, który bezsprzecznie kradnie cały film. Jego teksański akcent, charakterystyczny sposób mówienia i "kowbojskość" dokręcona ciasną śrubą wwierca się w pamięć, a każdym jego kolejnym zdaniem, ty prawieże zaczynasz czuć teksański piach między zębami. Do tego akcji towarzyszy soczysty soundtrack nadający tempo oraz rytm gestom i operatorskim cięciom. Szalonemu tempu równolegle towarzyszą ascetyczne ujęcia rozległych teksańskich przestrzeni. Broń boże, nie myśl o tym, czy ta historia jest choć trochę prawdopodobna. Ani przez chwilę. Po prostu się w tym zanurz.
Pokot - jeśli tylko nie zacietrzewimy się w myśleniu "ale jak to?! przecież to bzdury! świat nie jest tak czarno-biały!", możemy dojść do wniosku, że przekoloryzowana fabuła i operowanie schematycznymi rozwiązaniami charakterologicznymi kryje w sobie konsekwentne narzędzie do zwrócenia - choćby i najmniejszej - uwagi na rzeczy, które przy mniejszym impecie nie poruszyłyby w odbiorcy żadnej refleksji. To jest daleki od uniwersalności i obiektywizmu obraz i tak być musi, bo to ma uderzać w konkretne punkty - w ekologię, konformizm i odrzucenie społeczne, fanatyzm, hipokryzję, religię, feminizm, poczucie tożsamości narodowej we wszystkich ich jasnych i bardzo mrocznych odcieniach. Poprzez podkreślenie grubą krechą zachowań oraz sytuacji skrajnie tendencyjnych i pretensjonalnych, historia odbija się w widzu, jak kręgi na wodzie, która mimo pozornego uspokojenia, pozostaje zmącona. I nikt tu nie mówi by po seansie iść walczyć ze złymi myśliwymi i przestać jeść mięso, jak Janina Duszejko - to byłaby najczystsza w formie ironia, najbardziej łopatologiczny wniosek, jaki można wysnuć. Ponadto oprawa wizualna Pokotu jest jest tak niesamowita, że na drugi dzień myślisz tylko o tym by pojechać do Kotliny Kłodzkiej. Dopracowany w detalach i wyśmienitych dialogach, pełen "smaczków", na które polujesz (sic!) cały film. Udał się i to bardzo!
PS Niesamowite, jak tak historia zyskuje filmowo. Czytanie Prowadź swój pług przez kości umarłych, było dla mnie istną torturą.
Co jeszcze widziałam?
Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie, Życie za życie, Rzeka tajemnic, McImperium, Batman ('89), Ciemniejsza strona Greya, Ukryte działania, Kapitan Philips, Sprzymierzeni, Powrót Batmana, Za wszelką cenę, Donnie Brasco, Samsara, Obfitość.
Co widzieliście wy? Co polecacie?
2 komentarze
Pokój (polecam z całego serca), Bardzo długie zaręczyny, Była sobie dziewczyna, Sztuka kochania.. Niby nic, co jest tak zupełnie świeże, ale nigdy nie nadążam za nowościami, więc odkurzam starsze propozycje :)
OdpowiedzUsuńo, "bardzo długich zaręczyn" nie widziałam, ale to w moim klimacie, więc pewnie niedługo nadrobię. mnie również bardzo podobał się "pokój", jeden z najlepszych zeszłorocznych oscarowych filmów. hej, to w sumie kolejny thriller, który widziałam w przeciągu roku - jednak rozminęłam się z prawdą w poście :P
Usuń