Sowa ogląda..., czyli filmy marca '18 #13

by - 04 kwietnia

Z jednej strony strony - pod względem ilości opisanych filmów - ten post nie jest obszerny, bo znalazły się w nim tylko dwa tytuły. Jednak gdy spojrzymy na to, ile o każdym miałam do powiedzenia, sprawa przedstawia się inaczej. To nie były arcydzieła, ale jednak pewne mechanizmy zaintrygowały (lub rozdrażniły) mnie tak bardzo, że popłynęłam. Swoją drogą, ciekawe jest jak ten cykl zmienił się od pierwszych postów. Wtedy zależało mi na skondensowanych, wręcz lapidarnych ocenach, a z biegiem czasu potrzebowałam wyrazić co raz więcej. Nie wspominam obszernie o dwóch perłach tego miesiąca, a są to Ptaki śpiewają w Kigali oraz Barany. Islandzka opowieść, ale bardzo wam je polecam. Gwarantuję, że nie znajdziecie tu klisz czy wariacji tych samych, znanych w kinematografii historii. Szukacie nowych spojrzeń, fabularnej świeżości, poetyckości? Zastanówcie się nad wciągnięciem ich do swojej filmowej kolejki na wysokie miejsce.

A teraz zapraszam na wpis!

Zgroza, moi mili, zgroza. Miałam wiele refleksji po seansie tego filmu począwszy do stereotypowego obrazu Rosji w amerykańskiej kulturze, upadku sztuki scenariusza, gdzie płytki dialog goni kliszę, stosu fabularnych niedorzeczności, kończąc na karierze i wyborach aktorskich Jennifer Lawrence.

Film upada na takich podstawach, że nie sposób go obronić z żadnej strony. Nawet angaż oszałamiającej Jennifer Lawrence nic tu nie pomaga. Jeszcze parę lat temu nikt by nie pomyślał, że tak dobrze zapowiadająca się aktorka, od przeszło roku czy dwóch pojawi się w tak bardzo słabych produkcjach (Pasażerowie, X-Men: Apokalipsa, Mother!), przez co człowiek w ogóle zapomni że Lawrence w ogóle potrafi grać. Niestety zła aura scenariusza i estetyki filmu sprawia, że i ona przestaje równać do góry. Choć nawet jakby było inaczej, to jedna jaskółka, z tego filmu dzieła by nie zrobiła.

Zacznijmy od kwestii najważniejszej: scenariusza. Nie ma w tym filmie chyba ani jednego ciągu przyczynowo-skutkowego, który jest w sobie na tyle wiarygodny, by uzasadniać całą fabularną konstrukcję. Znana wysokim rangom urzędnikom i wojskowym baletnica, po wypadku niweczącym jej karierę, zostaje szpiegiem, której tożsamości nagle nikt nie potrafi rozszyfrować. Dlaczego zostaje szpiegiem? A no żeby uratować schorowaną matkę i utrzymać dom. Jak wyglądają jej działania, chwyty, manipulacyjne umiejętności? Trochę w tym czaru, trochę wdzięku, trochę szczęśliwych splotów przypadków. Niejednokrotnie miałam ważenie, że głównej bohaterce brak jakiegoś podstawowego zaplecza... Tych szumnie nazywanych umiejętności, w które miało ją wyposażyć szkolenie. Ogląda się to jak wyczyny uczestników Tańca z Gwiazdami podczas pierwszego odcinka - niektórzy po raz pierwszy poruszają się do rytmu, no ale przepraszam - to jeszcze nie jest powód do braw. Do tego zagmatwana sieć „czy ona szpieguje dla nas, czy jest kryptoszpiegiem, czy może udaje kryptoszpiega żeby szpiegować nas” do najciekawszych w odbiorze nie należy i po którymś poziomie tej wyliczanki (oczywiście, nie liczcie, że nie zejdziecie głębiej), zaczyna nużyć.

To tak na początek. Order z ziemniaka temu, kto potrafi wskazać czas akcji tego filmu, ponieważ w bardzo bliskim sąsiedztwie znajdziemy wzmianki o social-mediach oraz dyskietki (?!), które nawzajem przekazują sobie kontrwywiady. Jedziemy dalej. Czas na absurdy dotyczące zjawisk życia codziennego większości nam znanych, ale jednak w tym filmie (i nie tylko w tym - to całkiem znane zagrania), scenarzyści zapominają, że normalnie ludzie jednak tak nie robią. Co powiecie na sceny seksu w bieliźnie? No, klasyka. A farbowanie włosów bez użycia rękawiczek? Amerykańscy aktorzy grający Rosjan z uporem mówiący z rosyjskim akcentem? Idealnie prosta grzywka po ośmiu godzinach snu? Tak, tak. Brylantów uproszczeń fabularnych mamy tu więcej niż rosyjskich szpiegów rozsianych na całym globie. 


Na deser zostawiłam sobie obraz Rosji w oczach Amerykanów, którym ten „dziki kraj” kojarzy się tylko z baletem i szpiegami. Jestem w stanie zrozumieć, że pewnych uwarunkowań i zaszłości na tle historycznym nie sposób wyrugować, ale można się starać. Nie ma choć cienia wysiłku, by ktoś starał się wyjść po za ten schemat. Moskwa to Plac Czerwony i pokazowe blokowisko pełne mrówkowców, obowiązkowo sfilmowane w złowieszczej mgle. Wystrój wnętrz wszelkich pomieszczeń to na zmianę głęboki komunizm zapyziałych mieszkań i obskurnych szpitali oraz cesarski przepych luksusowych miejsc, gdzie bywają oligarchowie. Metody szkoleń i indoktrynacji znane od drugiej połowy XX wieku, w filmie nie uległy zmianie, w co wierzyć mi się nie chce. Brzmi to wszystko niewiarygodnie, sztucznie, szablonowo i wygląda, jakby nikt nie miał większego pomysłu na ten film. Ani tu akcji, ani ciekawej bohaterki, ani atrakcyjnych splotów fabularnych. Nędza, moi mili.




Anihilacja (spoilery)
Jestem chyba jedyną osobą w całych Internetach i świecie rzeczywistym, której książka się nie podobała. "Nie podobała", to jest w sumie delikatnie powiedziane, bo byłam szalenie rozczarowana przepaścią, jaką dzieliła świeżość i fantastyczny pomysł z jego realizacją. Moja niechęć do książki sprawiła, że oczekiwania wobec filmu miałam niemalże zerowe i nieźle na tym wyszłam, bo w efekcie jestem jedną z najbardziej usatysfakcjonowanych (ale nie pozytywnie oszołomionych) osób po seansie.

To prawda, że film jest w dużej mierze niespójny fabularnie z książką, począwszy od kreacji bohaterów, poprzez rozwijającą się historię i towarzyszące wydarzenia, skończywszy tak naprawdę na finale, choć sama oś historii jest zbieżna. Szacuję, że jakieś 90% tego, co widzicie na ekranie w książce nie miało miejsca, ale nie uważam tego za minus. Historia przedstawiona w filmie jest jedną z wariacji fabuły książkowej, nie ma co do tego wątpliwości. Skala rozbudowania wątków i przesunięcia uwagi na inne elementy fabuły są zbyt wyraźne, by mówić, że dzieje się to bez przyczyny i bez zrozumienia dla treści książki. Zawsze sobie powtarzam, że tkanka filmowa a tkanka literacka to rzeczy zgoła inne i już dawno wyrosłam z porównywania tej samej historii przedstawionej za pomocą filmu i za pomocą książki. To są z góry złe układy odniesień - na czym innym skupia swoją uwagę czytelnik i widz, innych elementów dla zrozumiałego odbioru akcji oczekuje się w książce, innych w filmie. Nie mówię o tym by nie burzyć przyzwyczajeń widzów - chodzi bardziej o to, że to nigdy nie może być 1:1, bo tymi dwoma obszarami rządzą inne prawa. Czasem nawet włożenie jakiejś wypowiedzi w usta innej postaci znajduje nowy sens. 

Ogólną oś fabuły mamy zbieżną. Dziwny, niezbadany obszar, do którego wysyłane są kolejne ekspedycje - ginące jedna po drugiej. Z ostatniej wyprawy wraca mąż głównej bohaterki, ale psychicznie i osobowościowo odmieniony. Następstwa natury fizycznej pojawiają niedługo w czas. Lena w obliczu rychłej śmierci męża, wyrusza z grupą kobiet na kolejną ekspedycję. Przewodniczy jej psycholog dr Ventress oraz trzy ochotniczki, każda o odmiennej profesji - fizyka, geodezja oraz ratownictwo. Historie każdej z nich streszczone do jednego zdania są w sumie bardzo klasycznymi punktami wiążącymi je z głównym wątkiem - czemu rozpoczynamy trudne zadanie, co nas pcha w nieznane, co zostawiamy za sobą i czy chcemy w ogóle wracać. To w opowieści nie zaskakuje. Celem ekspedycji jest dotarcie do latarni, która według zapisów satelitarnych oraz relacji ludzi, którzy uciekali z tamtych rejonów, jest źródłem dziwnej energii, która zmienia otoczenie.

Reżyser przesunął punkt ciężkości w opisie obszaru, na jakim znajdują się bohaterki oraz konstrukcji fabuły, na zjawiska natury fizycznej, biologicznej, czy geograficznej. Książka bazowała na językowej grze i próbie opisu odbieranych wrażeń oraz właśnie tych zjawisk (choć znacznie mniej przerażającego kalibru) oraz kwestii zaufania do swoich zmysłów, umysłu oraz ich analizy. Tutaj ta druga część budowania historii zniknęła - postawiono na plastyczność i dosłowność. Zmieszanie się kodów genetycznych różnych gatunków doprowadziło do mutacji, których zasadność, użyteczność i potencjalne zagrożenie jest pozostawione bez szczególnie mocno zarysowanego stanowiska - każda z postaci ma do nich inne podejście. I o ile większość jest natury bezsprzecznie przerażającej (film nakręcony przez męża Leny, film na którym przedstawiona jest wiwisekcja jednego z uczestników wyprawy, zwierzę, które zwabia ofiary wypowiedziami swoich innych ofiar), to jednocześnie znajduje się w nich upiorne piękno i złowieszczość, która fascynuje (zduplikowane jelenie o porożach niczym rośliny, zmutowane pędy kwiatów, rośliny rosnące na kształt ludzi, nawet "pozostałosci" po zwiwisekcjowanym mężczyźnie, które wyglądają niczym bujny roślinny artefakt). Ciekawym jest, że większość przedstawień zmutowanej flory wydaje się fascynująca oraz przyjazna, czego nie można powiedzieć o faunie, a tym bardziej o człowieku, w którym zachodzące zmiany najbardziej oddziałują na jego psychikę oraz manipulują jego reakcjami i oceną sytuacji. Im bardziej zaawansowany w hierarchii organizm, tym bardziej zmiany w kodzie genetycznym rzutują na jego kondycję. To ciekawy paradoks - złożoność oraz intelekt człowieka stanowią o jego dużej wartości, by zaraz jednocześnie obrócić się przeciwko niemu i stać się jego przekleństwem. 

Za plastyczną stroną nie kryje się wiele, choć jest to nadal ciekawsze doświadczenie niż czytanie książki, która - według mnie - też wiele sobą nie reprezentowała. W filmie poza "pierwszą warstwą" nie otrzymuję aż tak ciekawych, zajmujących i skłaniających do refleksji treści by okrzyknąć tę pozycję tzw. ambitnym sc-fi, ale może mam dość wysokie wymagania po seansie Nowego początku. Anihilacja jest ładnym obrazkiem i miło na to popatrzeć. Mnie sprawiła szczególną przyjemność, bo nie była książką. Jednak niczego ten film nie burzy - czy to w swoim gatunku, czy to w nas.







Co jeszcze widziałam w tym miesiącu?

You May Also Like

0 komentarze

Szukaj

Blog Archive