Berlin - relacja

by - 11 kwietnia

Wyjazdy w okresie około wielkanocnym będą już chyba naszą tradycją. Trzy lata temu jeździliśmy po Anglii, rok temu śniadanie wielkanocne jedliśmy w świetnej praskiej restauracji Misto, a tegoroczny żur (z tego przepisu!), na który nie wiem w sumie kto się uparł bardziej - ja czy Michał - bez żadnych przeszkód przewieźliśmy 550 km z Warszawy do Berlina. Mogło być w sumie i bez żuru, ale któreś się uparło.

Jak przed każdym wyjazdem powstał w mglistym zarysie plan rzeczy, które chcieliśmy zobaczyć i jak co podróż, spłynęła na nas prawda objawiona, że podróżowanie we dwójkę niesie ze sobą wiele konfliktów i kolizyjnych interesów. Bo weźmy na przykład taki Berlin. Ja przekonywałam Michała, że odwiedzenie Muzeum Pergamońskiego jest brakującą cegiełką w katedrze jego życia i bez niej jego dalsza egzystencja jest co najmniej chwiejna, a on podkreślał, że na jego bucket liście znajduje się zbudowane w nowoczesnym duchu krematorium, w którym mógłby - i bardzo tego pragnie - zostać skremowany. Po czym stwierdził, że przewóz zwłok jest strasznie drogi, więc najbardziej opłacalnie byłoby w Berlinie umrzeć. Zabrzmiało to podwójnie złowieszczo tuż przed samym wyjazdem.

Ale dobra. Odrzućmy te niespecjalnie wesołe myśli. Berlin za nami, my wróciliśmy cało, do Axy nie trzeba było dzwonić i tylko raz się rozdzieliśmy, bo Michał nie zdzierżyłby kolejnych sarkofagów i garnków, a ja ciekawych architektonicznie brył. Nawet ani jednej ładowarki nie zostawiliśmy w wynajmowanym mieszkaniu, nawet ani razu nie pomyliliśmy się w płaceniu za obiad, ja się szybko wykurowałam (bo jechałam tam chora), a Michał się nie rozchorował, więc niestety wino było po połowie, a nie tylko dla mnie. Wyjazd prawie że bez strat, choć trudno jest mi szczerze powiedzieć, że jakoś bardzo polubiłam się z Berlinem. Nie zżyłam się z nim tak jak ze Sztokholmem, o którym napisałam tyle postów i o którym marzę by odwiedzić go latem, czy jak z Pragą, po której mogę spacerować z zamkniętymi oczami. Nawet Budapeszt bardziej mnie do siebie przytulił i - to dziwne -nawet ździebko rozhisteryzowane Włochy jakoś lubię bardziej. Z Berlinem codziennie było coś nie tak i choć wiem, że nie zobaczyłam wszystkiego, co tam sobie zamierzyłam, powrót do tego miasta mam bardzo oddalony w czasie. Nie to co Michał :P





Meandry, zbiegi, koła, odnogi, tajemne przejścia, na mapę Huncwotów! Z jednej strony byłam zachwycona siecią komunikacyjną oplatającą miasto, gdzie przesiadka jest normą, ale nie jest to równoznaczne z drałowaniem przez kilka skrzyżowań do kolejnego środka transportu. Praktycznie wszystko było pod nosem i oznaczone całkiem czytelnymi strzałkami oraz ikonografikami. Ale co z tego, jeśli bez google maps błądziliśmy jak Frodo po Mordorze. Nie zliczę ile razy wsiedliśmy w pojazd jadący w przeciwnym kierunku oraz że będąc kilka razy na tej samej stacji nadal nie mieliśmy wyczucia, który kierunek jazdy nas interesuje ani czy wychodzimy dobrym wyjściem. Urbanistycznie Berlin jest dla mnie poszatkowany, rozlazły i nielogiczny, bez wyraźnie określonego centrum, co w sumie - przyznaję - jest skutkiem czysto historycznym, więc ciężko mieć pretensje. Nie zmienia to faktu, że będąc tam tydzień, trudno mi powiedzieć, bym to miasto nieźle poznała. Może za mało spacerów, a za dużo jeżdżenia?























W zwiedzaniu Berlina chcieliśmy wprowadzić zasadę, by się nie przemęczać w celu zobaczenia za wszelką cenę wszystkich wymarzonych miejsc, dlatego podczas dziewiątej godziny spaceru udawaliśmy, że nigdy takie zdania nie padły. Oprócz dość typowych miejsc, jak Wyspa Muzeów, Muzeum Fotografii, C/O Berlin (napiszę o nich osobny post), okolic Bramy Brandemburskiej, Bundestagu, TiergardenAlexanderplatz, Checkpoint Charlie oraz Pomnika Holokaustu, Michał zabrał mnie na eksplorowanie miasta na jego rubieżach, gdzie trochę wczuliśmy się lokalsów, a przy okazji Michał pokazał mi, jak mało czasem potrzeba by wejść do miejsc niespecjalnie dostępnych. Wystarczy na przykład się uśmiechnąć i mówić prawdę. Niesamowite ile otwiera to drzwi ;) Nie wspomnę już o tym jak ciekawe miejsca można mijać w drodze do tych obleganych przez turystów. Oglądaliście Manifesto (pisałam o nim tutaj)? O ile dobrze szacuję 90% wnętrz i plenerów to Berlin, a niektóre z nich naprawdę urywają głowę i nie tylko. Dwa widzieliśmy na żywo i mówię, że naprawdę warto.






















Po zgubieniu się, przejściu kilku kilometrów, zjedzeniu czegoś w locie (będzie post o bezglutenowych restauracjach!) wracaliśmy do mieszkania w Neukölln. Gdybym miała wybierać mieszkanie jeszcze raz, to szukałabym w okolicach Kreuzberg lub Charlottenburg, bo wydawały mi się najbardziej urocze. Choć stopień przytulności naszego mieszkania był równie magnetyczny i po kilku godzinach na mieście moje myśli zaczynały bezwiednie oplatać tę część mózgu marzącą o wannie, winie, balkonie i ogromnym łóżku. To jest nasze najpiękniejsze wynajmowane miejsce, a myślałam, że mieszkania we Florencji nic nie pobije. Mieszkanie udało nam się zarezerwować za pół darmo, ponieważ stało w serwisie niecały tydzień i nie miało żadnych recenzji. Właścicielką mieszkania okazała się Agnieszka, która zwiedziła już pół świata, czego dowodem były liczne zdjęcia na ścianach, mapa-zdrapka (gdzie nie zostało aż tak wiele miejsc do odkrycia) i niesamowita dekoracja-wieża z przewodników. Mieszkanie było urządzone w minimalistycznych duchu, pełne rozwiązań ułatwiających życie (zwijana do góry zasłona prysznicowa, słoiki z sypką żywnością przytwierdzone zakrętką do półki od dołu, więc niestojące na blacie, piłka zamiast krzesła biurowego, światło na pilot, nawet zagłębienie w stoliku przy kanapie na np. telefon). Refleksją podczas pobytu tam była jakże kolumbowska myśl, że kluczem do posiadania małej ilości rzeczy, jest brak mebli do ich przechowywania. Tak było u Agnieszki, ale nie było przez to ascetycznie, pusto i ponuro. Wręcz przeciwnie - głównie dzięki nielicznym, ale trafionym dekoracjom, podkreślającym styl życia właścicielki.

Rezerwowałam mieszkanie przez Airbnb i jeśli jeszcze nie macie tam konta, polecam rejestrację z tego linku, ponieważ otrzymacie 100 zł na swoją pierwszą podróż.






Ten wyjazd jest również ciekawym doświadczeniem jeśli chodzi o zdjęcia, ponieważ pierwszy raz zrobiłam dwa razy więcej (i to lepszych) zdjęć telefonem niż aparatem. Aparat wyciągałam z czystej przyzwoitości, bo nie potrafiłam sobie odmówić taszczenia go ze sobą dzień w dzień. Muszę przyznać, że niepotrzebnie, bo to telefon sprawdzał się najlepiej, również w tych najgorszych warunkach. Do tego dwie aplikacje: VSCO oraz SKRWT, dzięki którym zdjęcia mogłam naprawić lub podrasować i nie mogłam narzekać. Ten post zawiera tylko zdjęcia z Iphone'a. Na majówkę aparat zostawiam w domu - zawsze to mniej bagaży w samolocie, gdzie miejsce jest na wagę złota :)

fot. Michał

You May Also Like

0 komentarze

Szukaj

Blog Archive