Sardynia - szlakiem rajskich plaż #3

by - 18 lutego

Mario zapewniał nas, że sardyńskie plaże są jednymi z najpiękniejszych na świecie. Ba! Plasują się w pierwszej dziesiątce. Wodząc palcem po mapie zarysował nam szlak składający z najbardziej wartych zobaczenia rajskich lokacji - prawie że żywcem wyjętych z Błękitnej Laguny. Cudownie byłoby zobaczyć wszystkie, ale chcąc je zdobywać samemu, trzeba poświęcić dzień na jedną. Prawie do każdej z plaż trzeba się dostać, pokonując masywne wzniesienie u wybrzeży. Plaże są również dość oddalone od siebie. Tym pragnącym wygody - i na co usilnie namawiał nas Mario - polecam wykupienie biletu na prom, dzięki któremu można zwiedzić wszystkie plaże oraz nadbrzeżne jaskinie - jest kilka lokacji, do których na własnych nogach nie dojdziecie. Prom wypływa każdego ranka z Santa Maria Navaresse i kieruje się na północ wzdłuż wybrzeża. Bilet kosztuje ok. 40 euro. Zaoszczędzicie mnóstwo czasu, ale... No właśnie!


CALA GOLORITZE
Skręcając w uliczkę prowadzącą do Cala Goloritze, miałam w pamięci wpis na jednym z podróżniczych blogów, że szlak ten trwa około godziny lub półtorej w zależności od kondycji pieszego, a liczy ok. 3,5 kilometra. Nie jest to skomplikowana trasa, więc nie martwiliśmy się specjalnie tym, co nas spotka w drodze. Zaparkowaliśmy tuż przy restauracji usytuowanej obok wejścia na szlak. Nie da się go przegapić - to jedyna droga i do tego płatna. Bilet wstępu kosztuje 6 euro. Nie ma co fukać - prawdopodobnie dzięki temu plaża utrzymana jest w tak dobrym stanie. Wstęp na plażę nie jest czynny przez całą dobę. W niedzielę około 17:00 wpuszczani są ostatni turyści, by zdążyć przed zamknięciem o 20:00.

Wchodząc na drogę Michał usilnie próbował się dowiedzieć, czy na ten sam bilet można pójść na plażę, wrócić i wybrać się jeszcze raz w ciągu tego samego dnia. Sardyńczyk, jak to on, oprócz "bye and thank you" nie był specjalnie rozmowny. Dopiero po powrocie z plaży zdaliśmy sobie sprawę, jak osobliwe było to pytanie.

Szlak na Cala Goloritze biegnie przez wzniesienie - początkowo jest dość łagodne. Wspinamy się cały czas do góry po wytartych kamieniach oraz żwirze. Czasem pojawia się pocieszający znak: Cala Goloritze 2 km, etc. Warto uważać pod nogi, bo można wybić sobie zęby na niektórych korzeniach. Gdzieś w połowie drogi łagodna wędrówka do góry zamienia się w strome zejście w dół, które ostatecznie, potwierdzi opinię, że zejście na plażę jest bardziej wymęczające niż powrót. Dla osoby, takiej jak ja, która z aktywnością fizyczną ma wspólnego mniej niż blogerka modowa z targowiskiem na Bakalarskiej, było to ekstremum. Podczas wędrówki polecam rozglądać się na boki  - widoki są naprawdę przednie, szczególnie, że trasa wygląda, jak dawne koryto wodospadu (prawdopodobnie nim jest). Przy okazji: mimo, że idziecie na plażę, polecam zakryte obuwie i nie jakieś tam trampki, a solidniejsze buty. Nie zapomnijcie o wodzie - pan sprzedający bilety również ma kilka butelek pod ladą. 

Ostatnim etapem wędrówki jest zejście po drewnianych schodach prowadzących prosto na plażę. Uczucie ulgi, szczęścia pomieszanego ze zmęczeniem pojawiające się z chwilą dostrzeżenia wyłaniającej się zatoczki wypełnionej lazurową wodą, jest jedną z najlepszych emocji, jakiej doznałam podczas tych wakacji. 







Cala Goloritze jest bardzo popularnym miejscem, więc nie nastawiajcie się na spokojne leżenie pozbawione hałasów produkowanych przez turystów. Nikogo nie odstrasza szlak - chęć zobaczenia plaży, jest większa niż obawa przed wędrówką. Plaża jest również mniejsza niz wydaje się na zdjęciach i przez większość dnia zacieniona przez otaczające skały. Podobno pod koniec dnia turystów jest znacznie mniej. Ostatecznie spędziliśmy tam mniej czasu, niż wyniosło łączne dojście i powrót z plaży. Regeneracja, zwiedzenie niektórych skalnych zakamarków, spacer po kamienistym brzegu, zanurzenie w wodzie po kolana (woda nie należała do najcieplejszych) i zarządziliśmy odwrót. Już pominę fakt, że żadni z nas plażowi amatorzy. Leżenie na plaży? Bleh!


Szczęście, jakiego doznaliśmy tuż po powrocie ciężko jest porównać z czymkolwiek innym. Nie wiem, czy to była radość spowodowana tym, że dotarliśmy na plażę i wróciliśmy nie kładąc się gdzieś po drodze, czekając na pomoc, bo umieram, ratunku, nie mam nóg. A może była to radość spowodowana zarejestrowaniem faktu, że mieliśmy auto i po wędrówce moglibyśmy w nim siedzieć do wieczora - aż do momentu, gdy Michał odzyska czucie w nogach i mógłby prowadzić. W mieszkaniu czekał na nas obiad, a na horyzoncie majaczyły odwiedziny w pubie. Możliwe też, że były to te osławione sportowe endorfiny, które sprawiały, że mimo ekstremalnego zmęczenia byliśmy niesamowicie zadowoleni z życia, dokładnie w tym momencie, akurat takim, jakim on był. A może to sardyńskie powietrze. Niesamowity splot emocji i życiowej energii przyjemnie się zacieśniał.


Droga powrotna z płaskowyżu Golgo

Zrobiliśmy dokładnie tak, jak zaplanowaliśmy. Szybki obiad, a następnie wizyta w pubie. Mieliśmy ogromną ochotę uczcić naszą wędrówkę toastem w zaciszu mieszkania, ale jak już wspominałam - w Baunei nie ma otwartych sklepów w niedzielę, a o  istnieniu supermarketu w Santa Maria Navaresse jeszcze nie wiedzieliśmy. Któremuś z nas zaświtał pomysł kupienia całej butelki alkoholu w pubie, którym byliśmy i zawinięcia się z nią do mieszkania. Podeszliśmy do sprzedawcy, dziarskiego starszego Włocha mówiąc "wine, wine? bottle of wine?". Armando zrozumiał szybciej, niż my zdążyliśmy nadążyć za jego kolejnymi ruchami. Z prędkością godną uznania zaczął wyciągać spod lady kolejne butelki mówiąc "bianco, rosso, locale prosecco, tredici, bianco, locale locale, dieci, bianco, quindici (...)"
- weźmy to prosecco, mówi że trzy euro kosztuje...
- co ty, niemożliwe, skąd wiesz jak jest trzy po włosku?
- serio, mówi że trzy.

Włoch nabił prosecco na kasę. Wybiło, a jakże, trzynaście. Kupiliśmy i z racji ceny każdemu powtarzamy, że było to najlepsze prosseco, jakie kiedykolwiek piliśmy. Choć to prawda, bo jak przy takich widokach jakiekolwiek prosseco nie może być uznane za najlepsze?

Śmiechu było, co nie miara.





CALA SISINE
Niedziela na Cala Goloritze sprawiła, że zasnęliśmy kamiennym snem i w stylu bardzo  slow ogarnialiśmy się na wycieczkę kolejnego dnia. Rankiem zajrzeliśmy do sklepów, chcąc zrobić śniadaniowe zakupy. Podczas powrotu znanymi już uliczkami, rozkoszowaliśmy się rześkim, górskim, porannym powietrzem, w którym powoli wyczuwało się jesień.

Kolejnym punktem pobytu w Baunei było zobaczenie Cala Sisine, do której można było dotrzeć autem - jak powiedziała nam pewna niemiecka rodzina. Wróciliśmy na płaskowyż Golgo, przejechaliśmy do samego końca i z impetem wjechaliśmy na żwirową trasę, która z metra na metr zaczynała się robić co raz gorsza. Zmarkotnieliśmy. Dzicz, żywej duszy, ja zaczęłam snuć historie o niedźwiedziach lub lwach, podskakiwaliśmy co metr i w myślach widziałam wszystkie przebite opony lub zawiśnięcie na wystającym kamieniu. Poważnie zaczęliśmy się zastanawiać, czy tą trasą gdziekolwiek dojedziemy. Postanowiliśmy zawrócić. Z chwilą okręcenia auta o 180 stopni ujrzeliśmy drugą taką pandę tuż za nami, a za kierownicą parę emerytów, który wypruli przed siebie, niczym na rajdzie Dakar. Spojrzeliśmy po sobie. Dobra! Jak oni, to my też!


Droga, którą pokonaliśmy autem
Dalszy półgodzinny spacer doliną
I tak kolejne prawie dwie godziny upłynęły nam na jeździe korytem rzeki, gdzie wypadałoby poruszać się tylko jeepem. Tak jak wędrówka na Cala Goloritze była wymęczająca fizycznie, tak podróż na Cala Sisine, wyzuła nas psychicznie. Stresując się, czy z własnej głupoty nie wpadniemy w tarapaty, zapomnieliśmy o tym, że na pierwszym miejscu miał być relaks. Na szczęście dotarcie do plaży utwierdziło nas w przekonaniu, że było warto.





Nie licząc dwóch mężczyzn pływających na łódce, Cala Sisine była pusta i dziewicza. Raj w porównaniu z zatłoczoną Cala Goloritze. Plaża nadal była kamienista, ale już w drobniejszą fakturę. Woda niestety pozostawała chłodna. W oddali dało się dostrzec kolejne plaże oraz jaskinie, do których można się dostać tylko drogą wodną. W niektórych okolicznych miejscowościach można było wynająć łódź z przewodnikiem lub bez, by móc je zwiedzić.

Mając w pamięci naszą niechęć do spędzania czasu na plaży, zaskoczyliśmy samych siebie, bo Cala Sisine nie chciała nas wypuścić ze swoich objęć. Słońce dopisywało, cisza relaksowała, a widoki pochłaniały uwagę. Czar prysł, gdy zza skały wyłonił się prom z Santa Maria Navaresse z kilkudziesięcioma turystami na pokładzie. Krótko po ich wypełznięciu na ląd, spakowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę powrotną do naszej pandy. 

Na wschodnim wybrzeżu Sardynii jest jeszcze parę pięknych plaż, które warto odwiedzić. Są to np. Cala di Luna czy Cala di Mariolu znajdujące się niedaleko tych, na których byliśmy. Jeśli kiedyś trafimy na Sardynię jeszcze raz, to pewnie postaramy się zobaczyć następne - a to i tak ułamek niesamowitości, jakie odnajdziemy na sardyńskim wybrzeżu, bez względu czy to wschód czy zachód wypsy.


Wyjście z doliny na plażę - za plecami jest morze :)

Wóz idealny na te warunki!
Drogę powrotną na morderczej trasie pokonaliśmy szybciej. Chyba świadomość, że pierwszy przejazd odbył się bez większych uszczerbków na pojeździe (pomijając, że z szarego zamienił się w rdzawy), pozwolił nam się wyluzować i dotrzeć do Baunei w dobrych humorach. Energii starczyło nam jeszcze na krótką wycieczkę do Santa Maria Navaresse, gdzie znajdują się jedne z najstarszych drzew oliwnych na wyspie. Tutaj woda w morzu była najcieplejsza, a plaża piaszczysta, więc jeśli szukacie miejsca do typowego odpoczynku nad wodą, ta miejscowość spełni wasze oczekiwania.


Santa Maria Navaresse
Najstarsze gaje oliwne w Santa Maria Navaresse

Klasyczny, włoski obiad - sos pomidorowy z dodatkiem wina i makaron. Nieklasycznym jest przekreślony kłos na każdym opakowaniu. Na co dzień nie jem nawet tych bezglutenowych makaronów, ale urlopowy cheat day trwał  najlepsze
Czas naszego pobytu w Baunei powoli się wyczerpywał. Wtorek zakończyliśmy postanowieniem, że w środę nigdzie się nie ruszamy i zostajemy w miasteczku zachowując się, jak dwa leniwe kocury. Jednak podróżnicze FOMO, to ciężki przypadek - trudno z nim walczyć i nawet specjalnie nie próbowaliśmy. W środę, tuż po przebudzeniu Michał zagaił, że może jednak byśmy pojechali do...


zdjęcia autorstwa Michałamojego

You May Also Like

0 komentarze

Szukaj

Blog Archive