Tak jak przeczuwałam - listopad był świetny! Było różnorodnie, obskoczyłam chyba większość listopadowych premier i trochę przedpremier, dlatego szczególnie polecam waszej uwadze ten post. Niektóre filmy dopiero wchodzą do regularnego repertuaru lub są w nim stosunkowo krótko, inne pojawią się dopiero... za dwa miesiące, jak na przykład najnowszy film Zwiagincewa. Było w tym miesiącu bardzo rosyjsko, bo trwał Sputnik nad Polską. Ponadto znalazły się tu nowości od Lanthimosa, Aronofsky'ego i Allena, wyczekiwane ze względu na obsadę Morderstwo w Orient Expresie oraz kolejny film Łukasza Palkowskiego. Nadrobiłam również kilka pozycji sprzed roku lub kilku lat. Nie sposób opisać wszystkiego, choć miałam takie zapędy. Zapraszam! Bez spoilerów.
Ustalmy dwie rzeczy - ten film nie jest horrorem wbrew temu, co pisze dystrybutor i nie jest on taką niesamowitą zagadką interpretacyjną, jak niektórym się wydaje. Dlatego rozpatrywanie go w kategoriach "strachu" jest z góry metodą błędną, a rozpływanie się nad kunsztem tej konceptualnej fabuły - z kolei zwodnicze. Film bazuje tylko na pojęciach, a każda z postaci reprezentuje byty i idee. Nie wybrzmiewają one wprost (choć są skądinąd oczywiste - a już na pewno po scenie wyrzucenia przybyszy z gabinetu), podobnie, jak ich źródło. Brak tej materializacji jest kluczowym zabiegiem artystycznym, pozwalającym na skupienie się na samym przesłaniu, z jednoczesnym wręcz oderwaniem się od filmu, jako takiego - choć oczywiście Aronofsky i Libatique bardzo dbają o każdy szczegół, a ich metody na zbliżenia oraz ruch kamery za bohaterem są prawie, jak osobisty podpis. Nie uciekniemy od formy, a forma niestety czasem nie daje się nagiąć do konceptu. Film zaczyna bardzo nieprzyjemnie kluczyć w gęstej mgle eufemizmów i co raz bardziej surrealistycznych wizjach, które niezamierzenie i w bardzo paskudny sposób wpadają w groteskę. Trudno jest nosić taki ciężar i jednocześnie nie uginać się pod naporem przesady. Nie uwiodło mnie "uniesienie", z którego upleciona była każda, nawet najmniejsza tkanka tego filmu.
Arytmia
Mój absolutny faworyt tegorocznego Sputnika na Polską (i jak się okazało również jurorów i publiczności). Nie mam pojęcia, czy ten film w ogóle będzie dystrybuowany w Polsce lub czy będzie możliwość obejrzenia go online na jakiejś platformie, ale gorąco zachęcam Was do zanotowania sobie tego tytułu, bo a nuż, będziecie mieli taką możliwość. Bohaterami są Oleg i Katya, młodzi ludzie będący małżeństwem od pięciu lat. Poznajemy ich w chwili, gdy nagromadzone urazy i żale eskalują w bardzo poważny kryzys, wobec którego Katya nie widzi innego rozwiązania, jak rozwód. Film jest bardzo szczegółowym portretem obojga ludzi, którzy mimo wkroczenia już dawno w świat dorosłości, dopiero teraz stoją u progu najbardziej poważnych decyzji w życiu. Tęsknią za spokojem i łatwością, z jaką żyło się, gdy byli młodzi. Zgorzknienie życiem codziennym, brak jakiejkolwiek komunikacji w związku oraz życie w odmiennych galaktykach i brak pewności, że nawet jeśli jedno doleci do drugiej, to zostanie to zauważone wpędza bohaterów w apatię. Działania, które podejmuje Katya w celu rozwodu są dość opieszałe i mało zdecydowane. Skrajne zmęczenie związkiem, ale jednoczesne emocjonalne uzależnienie od partnera, nie pomagają w bardziej klarownej rewizji działań. Z kolei Oleg, niebieski ptak oraz człowiek kryjący się ze wszelkimi uczuciami, ignorujący i odpychający problemy, żyje w iluzji jakośtobędzizmu - konfrontacja z ewentualnym rozwodem wewnętrznie go przeraża, dlatego odpycha od siebie strach arogancją, używkami czy pracą. Nie stara się zrozumieć motywacji Katyi. Bohaterowie plączą się w gęstej, emocjonalnej i poplątanej sieci.
W tle głównej historii rozgrywa się również wątek zmian dotyczących pracy głównych bohaterów. Obydwoje pracują w szpitalu. Oleg będący lekarzem pogotowania zaczyna podlegać restrykcyjnym zasadom regulaminu, które kłócą się z jego wewnętrznym kręgosłupem moralnym. W tej sferze wreszcie mamy możliwość podglądania głównego bohatera, jego reakcji i uczuć, które prywatnie wypiera.
Film jest doskonałym, pozbawionym sztampy, nietuzinkowym studium kryzysu młodych ludzi w obliczu muru, jaki napotykają zarówno prywatnie, światopoglądowo czy zawodowo oraz próbą walki o ocalenie dawnych ideałów. Pozycja obowiązkowa, jeśli ktoś lubi rosyjskie kino, ale też dla tych, którzy nieśmiało się na nie czają.
SicarioW tle głównej historii rozgrywa się również wątek zmian dotyczących pracy głównych bohaterów. Obydwoje pracują w szpitalu. Oleg będący lekarzem pogotowania zaczyna podlegać restrykcyjnym zasadom regulaminu, które kłócą się z jego wewnętrznym kręgosłupem moralnym. W tej sferze wreszcie mamy możliwość podglądania głównego bohatera, jego reakcji i uczuć, które prywatnie wypiera.
Film jest doskonałym, pozbawionym sztampy, nietuzinkowym studium kryzysu młodych ludzi w obliczu muru, jaki napotykają zarówno prywatnie, światopoglądowo czy zawodowo oraz próbą walki o ocalenie dawnych ideałów. Pozycja obowiązkowa, jeśli ktoś lubi rosyjskie kino, ale też dla tych, którzy nieśmiało się na nie czają.
W morzu filmów o walce służb specjalnych z narkotykowymi gangami, w których jak z taśmy zjeżdżają kolejni herosi - choć nie bez wad i wewnętrznych problemów - z metodyczną precyzją doprowadzający swoich przeciwników w jedyne godne ich miejsca, Sicario jest dla mnie filmem przełomowym, który trzyma widza w żelaznym imadle przez cały seans. Główna bohaterka ( w tej roli Emily Blunt) nie ma w sobie za wiele z gruboskórnych tajniaków służb specjalnych, czy socjopatki o pseudofeministycznym charakterze. Otrzymujemy bohaterkę niepewną swoich wyborów, zajmowanego miejsca i roli z jaką przyszło jej się zmierzyć. Teoretycznie praca, którą wykonuje daje jej pewną satysfakcję i zagłusza niskie poczucie wartości, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jest to zawsze okupione ogromnym poświęceniem. Kate odczuwa strach, reprezentuje raczej naiwny i ufny typ osobowości. Dobrze u niej współgra intuicja i logiczna ocena sytuacji, ale nie stać jej na zdecydowane działania, czy czasem tak niezbędną impulsywność. Moralność, w którą wierzy, nie idzie w parze z siłą, która jest potrzebna do jej obrony. Koncentracja tak nietypowego zestawu cech w postaci, która standardowo kojarzy się z innym, bardziej ją uczłowiecza, podkreśla jej szczery charakter oraz nadaje filmowi zupełnie nowego charakteru i świeżości.
Kolejny raz jestem pod wrażeniem Denisa Villeneuve'a. Ze średnio zapowiadających się scenariuszy (owszem, bo czasem nieprawdopodobnych, błahych, nudnych, zbyt łopatologicznych) tworzy bardzo zajmującą historię, której niedostatki znikają. Osiąga ten efekt genialnymi zabiegami formalnymi, darze umiejętnego wyboru atmosfery, stylistyki oraz bardzo dobrej współpracy z aktorami. To wszystko podkreśla jego kunszt oraz fantastyczny warsztat.
Zabicie świętego jeleniaKolejny raz jestem pod wrażeniem Denisa Villeneuve'a. Ze średnio zapowiadających się scenariuszy (owszem, bo czasem nieprawdopodobnych, błahych, nudnych, zbyt łopatologicznych) tworzy bardzo zajmującą historię, której niedostatki znikają. Osiąga ten efekt genialnymi zabiegami formalnymi, darze umiejętnego wyboru atmosfery, stylistyki oraz bardzo dobrej współpracy z aktorami. To wszystko podkreśla jego kunszt oraz fantastyczny warsztat.
Kto zna twórczość Lanthimosa nie będzie zaskoczony estetyką i techniką gry narzuconej aktorom. Automatyzm wypowiedzi, rwane, beznamiętne zwroty wiszące między postaciami, czy nienaturalny bezruch, w którym zastygają bohaterowie - reżyser i tak dość to złagodził w porównaniu z Lobsterem, który był bardziej radykalny w tym sposobie prowadzenia historii. Może to pęknięcie sprawiło, że film zdaje się być niepełny, rozdwojony, chcący być jednocześnie filmem bardzo offowym, sięgającym po sprawdzone i ograne chwyty w obrębie indywidualnych wyborów reżysera, ale też skierowanym ku szerszej widowni. Nie uważam tego za udane posunięcie, bo rezultatem jest estetyczny autoplagiat i jednocześnie otwarty na inny typ widza, który wcale nie musi tego docenić. Z bardzo klimatycznej oraz niepokojącej atmosfery, film szybko przechodzi się do jasno sformułowanych fabularnych zwrotów. I choć konflikt moralny dotykający głównego bohatera, przez swój wewnętrzny kontrast (dość archaiczny w konfrontacji z czasem akcji), mógłby zwiastować bardzo ciekawe dramatyczne zawiązania, cudownie uwypuklić proces wewnętrznej walki we wszystkich postaciach, to tak się nie dzieje. Historia zaczyna brodzić w płytkich wodach, a wybitna, jedyna w swoim rodzaju estetyka Lanthimosa przestaje być atutem, a jedynie ciążącym, niezrozumiałym zabiegiem.
Ukryte piękno
Byłam autentycznie zniesmaczona poziomem scenariusza i nakreśloną motywacją głównych bohaterów. Poziom ckliwości w tym filmie sięga jakichś niemożliwych szczytów (lub w sumie powinnam powiedzieć dna), a wykorzystanie poważnych tematów, jak choroba i śmierć dziecka w tak sztampowy, łzawy sposób, to jakiś strzał w kolano. Ta forma spłycenia mnie po prostu obrzydza. To nie jest historia o przedstawieniu ważnych i trudnych tematów, w sposób bardziej strawny, lżejszy, metaforyczny, z zachowaniem szerokiego spektrum uczuć, których się wtedy doświadcza. To okrojona, kiczowata opowiastka, która gra nisko na emocjach widza, przedstawiająca temat zero-jedynkowo. Okropność!!
PS Jakby tego było mało, film jest po prostu niechlujnie zmontowany i przestałam liczyć ujęcia, w których bohaterka podczas jednej rozmowy ma włosy za uchem, a w kolejnym ujęciu już nie, czy tam szalik zarzucony w sposób taki, a potem siaki... : >
Najlepszy
Porządny film z mocnym przekazem moralnym. Na gorąco po wyjściu z kina, orzekłam, że film jest nierówny, a pierwsza część filmu jest niedopracowana. Po przemyśleniu i skonfrontowaniu obu części ze stanem psychicznym bohatera, zaczynam rozumieć wizje i metody. Historia została poprowadzona linearnie i w przypadku filmów biograficznych uważam tę konstrukcję za bardzo niewdzięczną. W pierwszej części obserwujemy życie młodego Jurka, które zamyka się w szalonym rollercoasterze pomiędzy narkomańską meliną, a szpitalem. Szpital, melina, szpital, melina, szpital... Reżyser stawia bardziej na atmosferę i zarys więzi emocjonalnej między postaciami, niż ciąg przyczynowo-skutkowy, który silniej podkreśliłby mijający czas. Tutaj niby wiemy, że akcja nie stoi w miejscu, ale przez powtarzalność pewnych wydarzeń, ciężko uwierzyć, że ta historia do czegoś zmierza. Podobnie, jak życie Jurka, który żyje bez celu i który w każdej chwili może przedawkować. Na uwagę zasługują fantastyczne ujęcia psychodelii, rozdarcia wewnętrznego, czy narkotycznych ciągów. Kreatywna operatorka zdziałała tutaj cuda - ujęcia dwóch Jurków rozmawiających ze sobą w lustrze, czy scena z meliny, kiedy dwóch bohaterów prowadzi tę samą rozmowę przez - zdawałoby się w wyniku zmieniającego się otoczenia - kilka różnych dni, choć to iluzja. Bardzo słabym punktem tej części filmu są epizodyczni bohaterowie - rodzice Jurka. Postarzona charakteryzacyjnie Magdalena Cielecka nie ma w sobie za grosz nic z "dobrodusznej kobieciny", a Artur Żmijewski z zawsze serdeczną twarzą (nawet, jak gra złość), w ogóle nie sprawdza się w roli tyrana i damskiego boksera. Chybione po stokroć.
Kolejna część filmu to wychodzenie z nałogu i poddanie się nowej pasji oraz próba realizacji celów, które odciągają Jurka od powrotu do dawnego życia. Tutaj tempo wyraźnie przyśpiesza. Jurek chce nadrobić stracony czas i rzuca się w wir treningów. Jego zapał, determinacja i motywacje stają tematem przewodnim. W tej części pojawia się trochę więcej bardziej wyrazistych bohaterów drugoplanowych, jak Kamila Kamińska czy Arkadiusz Jakubik, którzy błyszczą bardziej niż sam Jakub Gierszał. Film pozostawia z przyjemnym uczuciem spełnienia i bezmiernego zdumienia, gdzie slogan "przez trudy do gwiazd" wydaje się wyświechtanym, naiwnym tekstem, nieprzystającym do tytanicznej pracy, jaką wykonał Jerzy Górski. Po czasie oceniam to, jako bardzo zgrabny, przemyślany formalnie film, gdzie dokonano kilku przełomów, a widz powinien być szczególnie usatysfakcjonowany.
Morderstwo w Orient Expressie
Na wstępie zaznaczę: nie czytałam książki, stronię od kryminałów, a dorobku Agathy Christie nie znam. Moje spostrzeżenie będą czysto ukierunkowane na film: na postacie w filmie, na zagadkę przedstawioną w filmie, na ogólną konwencję i kompozycję historii zastosowaną w filmie.
Pierwszy i najpoważniejszy zgrzyt psujący mi odbiór całej historii to... Hercules Poirot. Jestem już trochę zmęczona falą genialnych, bystrych indywidualistów-perfekcjonistów. Od kreacji Sherlocka Holmesa stworzonego przez Benedicta Cumberbatcha, czy dr. House'a granego przez Hugha Luriego, Herculesa Poirota (w tej roli Kenneth Branagh) dzieliły nerwica natręctw okraszona wrodzonym wdziękiem, dystyngowane zachowania i wypowiedzi charakterystyczne dla eleganckich dżentelmenów tamtych lat oraz wewnętrzny imperatyw sprawiedliwości. I tyle! Nudzi mnie już szalenie pokazywanie jednej poszlaki, na której podstawie detektyw odtwarza ostatnie godziny zmarłego, które zakrawają o przebajerzone jasnowidztwo. Błyskotliwa dedukcja? To nie ten adres.
Kolejną rysą jest pójście na łatwiznę w kwestii wykorzystania CGI oraz estetyka w postprodukcji. Krajobrazy, przez które przetacza się pociąg, wyglądają prosto jak z animacji Disneya. Boli mnie ta ingerencja graficzna, bo można znaleźć odpowiednie plenery i poczekać na odpowiednią porę do konkretnych ujęć. Jednak to wymaga czasu, chęci i większych budżetów, bo wbrew pozorom, jak robimy coś "po bożemu", to jednak trzeba w to włożyć więcej wysiłku i pieniędzy. Mimo zarzutów skierowanych ku estetycznej stronie ukłony należą się scenografii wnętrz, umiłowaniu detalu, kostiumom i charakteryzacji. Perfekcja i wstręt do surowości w przypadku pejzaży, tutaj zagrał bardzo dobrze.
Dojeżdżamy do następnej stacji - aktorzy! Pfeiffer, Cruz, Depp, Dafoe, czy Dench. Lubię oglądać tyle znakomitych person w jednym filmie, bo to zawsze gwarantuje aktorskie starcie tytanów - takie sytuacje są rzadkie. Oprócz głównej postaci, wszyscy błyszczą. Od pierwszego pojawienia się na ekranie i kilku wypowiedzianych zdaniach, jesteśmy w stanie skatalogować postacie. Są precyzyjnie nakreślone i choć - wiadomo, jak to w kryminałach - ich intencje i ukryte cechy rozkwitają później, to widz nie gubi się w tym wachlarzu osobowości. Stawiam ogromny plusik dla poprowadzenia narracji w ten sposób. Jednak im bliżej do stacji końcowej, tym bardziej czuć, jak tym pociągiem telepie na wszystkie strony. Historia jest nieprawdopodobna i łączy w sobie takie stężenie przypadku, że bardziej mnie to bawiło niż ciekawiło. Możliwe, że podczas czytania książki ta niesamowita zbieżność faktów nie urągała całości - wydawała się misternie, inteligentnie plecioną siecią. W filmie to nie gra i pociągiem okrutnie zarzuca aż do samego końca. Kolejne elementy historii nie budują napięcia i na nic zdają się dynamiczne i różnorodne zabiegi operatorskie czy montaż - mnogość perspektyw nie naprawią fabuły, która raz po raz, z niewytłumaczalnych przyczyn zmienia swój tor, bo Poirot ma kolejny przebłysk na podstawie niewiadomoczego.
Pomimo plusów w postaci wizualnych i narracyjnych kreacji postaci, dla mnie to film ze zmarnowanym potencjałem, prowadzący historię, po nielubianych przeze mnie w kinie wertepach estetyki. Powtarzalnie, skrótowo, bez dużego wysiłku. Bez fajerwerków.
Niemiłość
To będzie zdecydowanie mój ulubiony film Zwiagincewa oraz pokuszę się o stwierdzenie, że to również jego najlepszy film w dorobku. Narracja płynnie przechodzi pomiędzy kameralną perspektywą, zamykającą się w rozpadającej się rodzinie małego Aloszy, a szerszą - bardzo subtelnie sygnalizowaną - dotykającą problemów, z którymi boryka się współczesne rosyjskie społeczeństwo. Główni bohaterowie to Żenia i Borys, których małźeństwo rozpadło się, a atmosfera, jaka panuje w ich domu daleka jest poprawnych relacji. Wojna podjazdowa między małżonkami bardzo odbija się na ich jedynym synu, którzy bardzo odczuwa nienawiść rodziców względem siebie i obojętność, którą obdarzają swoje dziecko. Rozżaleni i rozczarowani życiem, jakie sobie zaserwowali, rozpaczliwie próbują ułożyć je na nowo, jednak w odruchu egoizmu oraz obrony swojej odzyskanej autonomii, nie są zainteresowani opieką nad swoim wspólnym dzieckiem. Żenia przeżywa drugą młodość ze starszym, dojrzałym mężczyzną, z kolei Borys oczekuje kolejnego dziecka z nową partnerką. W ich nowych życiorysach brak miejsca na dziecko - niechciane, przypieczętowujące połączenie dwojga ludzi, którzy możliwe, że nigdy nie powinni być razem. Nie udało im się stworzyć domu z partnerskimi relacjami. Żenia zarzuca mężowi nudę, obojętność oraz hipokryzję, z kolei Borys wytyka interesowność, próżność i brak czułości. Rodzicielska więź w sumie nie istnieje - Aloszy jest przy każdej okazji musztrowany i zawstydzany, a rodzice o swoim dziecku nie wiedzą prawie nic, czego dobitnym dowodem jest scena tuż po ucieczce chłopca. Podczas wizji lokalnej grupy poszukiwawczej nie są w stanie powiedzieć za wiele o jego zainteresowaniach, przyjaciołach, czy nawet tego, kiedy dokładnie Alosza zniknął.
Przedstawione sylwetki Żeni i Borysa, służą niejako za paradygmat, zbiór określonych, powtarzalnych cech. Rozpad rodziny, ucieczka chłopca i emocje, jakie temu towarzyszą oprócz jednostkowego wymiaru są również wnikliwą przejażdżką w głąb psychiki i metaforą sumienia rosyjskiego społeczeństwa. Brak więzi i rozmowy z drugim człowiekiem zastępują smartfony i media społecznościowe. Doskonale wplecione, niby od niechcenia, sygnały o przesyceniu rzeczywistego życia Internetem, puentują bezmyślność bohaterów i obojętność na to, co prawdziwe i istotne. Empatia zanika. W ogniu krytyki stoją również postawy skrajnie konserwatywne, które narzucają określony typ zachowań, a egzekucja tych postaw jest podszyta finansowym uzależnieniem - jak choćby w przypadku Borysa, dla którego rozwód może mieć konsekwencje zawodowe. Firma, w której pracuje m. in. nie pochwala rozwodów i nie zatrudnia nieochrzczonych, choć profilowo nie ma nic wspólnego z religią. Motywacje człowieka przestają być szczere, a mają być "właściwe". Prowadzi to do patologii, ukrywania pewnych faktów, życia w ciągłym strachu. Psychozę lęków społecznych wzmacniają stronnicze media, które stosując bardzo propagandowe zabiegi językowe i w jednym ciągu bombardują odbiorców informacjami zarówno o demoralizacji opozycji, jak i nieuchronnym końcu świata, jakoby przewidzianym przez Majów - ma to tłumaczyć wysoki wzrost przestępczości oraz samobójstw. Nie bez echa przechodzi również konflikt ukraińsko-rosyjski w Donbasie, od którego oceny Zwiagincew nie ucieka. Puentuje to najmożliwiej dobitnie i jednocześnie subtelnie. Rozwarstwione społeczeństwo, podzielone oraz o rozbieżnych potrzebach nie jest w stanie prosperować i stacza się w niemoc.
Przedstawienie tej alegorii począwszy od jednostek nie umiejących stworzyć poprawnych relacji, żyjących bez miłości oraz szacunku i paradoksalnie najbardziej pragnących właśnie bliskości, do obrazu społeczeństwa beznadziejnie rokującego w kwestii zbiorowej moralności i odpowiedzialności odbyło się z doskonałą przenikliwością i wyczuciem oraz bez cienia pretensjonalizmu. Rewelacja.
Na karuzeli życia
Allen nadal nie wychodzi po za swój ulubiony krąg codzienności i rzekomo błahych konfliktów moralnych. Z upodobaniem tworzy swoich bohaterów, uwzględniając niepohamowaną i irracjonalną potrzebę autodestrukcji, która jest wynikiem obsesyjnego braku spełnienia i pasji w życiu. Każdy bohater na swój sposób podkreśla swój melodramatyzm i oderwanie od rzeczywistości, pragnąc "więcej" niż to, co było dane mu dostać - oczywiście, bardzo niezasłużenie. Ginny - niespełniona aktorka, obecnie kelnerka, nieszczęśliwa w małżeństwie z rozsądku. Pierwsze rozpadło się na skutek jej zdrad, a obecnie uwikłana jest w romans z Mickeym. Mickey - młody student, który miał okazję zwiedzić pół świata, aspirujący dramaturg, obecnie pracuje, jako ratownik i sekretnie spotyka się z Ginny. Jest i Caroline, była żona gangstera, która ucieka od przestępczego światka i pragnie rozpocząć życie na nowo; schronienia szuka u ojca, Humpty'ego - męża Ginny. Humpty'emu za wiele od życia nie trzeba - byle ryby brały, turyści odwiedzili jego karuzelę, a kiedy będzie bardzo potrzebował, żona nie ukryje przed nim szkockiej. I żeby Caroline zdobyła zawód i nie pracowała do końca życia, jako kelnerka, bo jest za dobra na to. Jest jeszcze syn z pierwszego małżeństwa Ginny - Richie, praktykujący piroman, który poprzez swoje szalone akty, niczym chór w dramacie, metaforycznie i wymownie komentuje życiowe decyzje podejmowane przez bohaterów. W przerwach od tego, wagaruje i ucieka w świat filmów. Wszyscy są bardzo niepewni siebie i mniej lub bardziej "nakręceni" na tzw. lepsze życie. Z uporem maniaka podejmują te same złe decyzje, licząc na inny rezultat oraz starają przedstawić się w trochę lepszym świetle, niż wskazywały by na to ich występki. Brzmi dość banalnie, choć ta lekkość fabuły u Allena jest tylko pozornie błaha i prawie zawsze można spodziewać się za nią stojącego cynizmu. Tutaj w wersji bardzo dobrotliwej - pokłady tej gorzkiej wyczerpano na Blue Jasmine.
Dla mnie Na karuzeli życia w treści, czy aktorskim warsztacie nie jest przełomowe. To był klasyczny, ale tylko poprawny Allen (i nie ukrywam, czasem trochę miałki). Od strony formalnej byłam zdania zgoła innego, ponieważ tak skorelowanej gry aktorskiej z reżyserią świateł i oprawą kolorystyczną, dawno nie miałam okazji widzieć. Ostre, teatralne i nietypowe oświetlenia aktorów, czy operowanie dwoma dominującymi kolorami (niebieski i czerwony/pomarańczowy) podkreślały emocjonalność i wewnętrzny dramatyzm. Cudowne były te sceny, gdy Ginny opowiadająca o swojej dawnej miłości zostaje rozświetlona świetlnym pociskiem, by za chwilę przygasnąć - z chwilą dotarcia do wątku o aktualnym małżeństwie na jej twarz pada prawdziwy cień, a otoczenie traci na barwie. Byłam urzeczona synchronizacją tych dwóch aspektów i zachwycona tak ciekawie wykorzystanym (nie tylko w celach estetycznych) otoczeniu Coney Island lat 50, która nie zawsze była tak kolorowa, radosna i słoneczna, jak wydaje się z pierwszych ujęć. Analogicznie do stanów emocjonalnych bohaterów, zmienia się też sceneria.
Warto wsiąść na tę karuzelę, ale nie uważam, że widok będzie niezapomniany i jedyny w swoim rodzaju. Bardziej na zasadzie "ok, odhaczone - kolejny!". I już. Do następnego razu.
Co jeszcze widziałam?
Morderstwo w Orient Expressie
Na wstępie zaznaczę: nie czytałam książki, stronię od kryminałów, a dorobku Agathy Christie nie znam. Moje spostrzeżenie będą czysto ukierunkowane na film: na postacie w filmie, na zagadkę przedstawioną w filmie, na ogólną konwencję i kompozycję historii zastosowaną w filmie.
Pierwszy i najpoważniejszy zgrzyt psujący mi odbiór całej historii to... Hercules Poirot. Jestem już trochę zmęczona falą genialnych, bystrych indywidualistów-perfekcjonistów. Od kreacji Sherlocka Holmesa stworzonego przez Benedicta Cumberbatcha, czy dr. House'a granego przez Hugha Luriego, Herculesa Poirota (w tej roli Kenneth Branagh) dzieliły nerwica natręctw okraszona wrodzonym wdziękiem, dystyngowane zachowania i wypowiedzi charakterystyczne dla eleganckich dżentelmenów tamtych lat oraz wewnętrzny imperatyw sprawiedliwości. I tyle! Nudzi mnie już szalenie pokazywanie jednej poszlaki, na której podstawie detektyw odtwarza ostatnie godziny zmarłego, które zakrawają o przebajerzone jasnowidztwo. Błyskotliwa dedukcja? To nie ten adres.
Kolejną rysą jest pójście na łatwiznę w kwestii wykorzystania CGI oraz estetyka w postprodukcji. Krajobrazy, przez które przetacza się pociąg, wyglądają prosto jak z animacji Disneya. Boli mnie ta ingerencja graficzna, bo można znaleźć odpowiednie plenery i poczekać na odpowiednią porę do konkretnych ujęć. Jednak to wymaga czasu, chęci i większych budżetów, bo wbrew pozorom, jak robimy coś "po bożemu", to jednak trzeba w to włożyć więcej wysiłku i pieniędzy. Mimo zarzutów skierowanych ku estetycznej stronie ukłony należą się scenografii wnętrz, umiłowaniu detalu, kostiumom i charakteryzacji. Perfekcja i wstręt do surowości w przypadku pejzaży, tutaj zagrał bardzo dobrze.
Dojeżdżamy do następnej stacji - aktorzy! Pfeiffer, Cruz, Depp, Dafoe, czy Dench. Lubię oglądać tyle znakomitych person w jednym filmie, bo to zawsze gwarantuje aktorskie starcie tytanów - takie sytuacje są rzadkie. Oprócz głównej postaci, wszyscy błyszczą. Od pierwszego pojawienia się na ekranie i kilku wypowiedzianych zdaniach, jesteśmy w stanie skatalogować postacie. Są precyzyjnie nakreślone i choć - wiadomo, jak to w kryminałach - ich intencje i ukryte cechy rozkwitają później, to widz nie gubi się w tym wachlarzu osobowości. Stawiam ogromny plusik dla poprowadzenia narracji w ten sposób. Jednak im bliżej do stacji końcowej, tym bardziej czuć, jak tym pociągiem telepie na wszystkie strony. Historia jest nieprawdopodobna i łączy w sobie takie stężenie przypadku, że bardziej mnie to bawiło niż ciekawiło. Możliwe, że podczas czytania książki ta niesamowita zbieżność faktów nie urągała całości - wydawała się misternie, inteligentnie plecioną siecią. W filmie to nie gra i pociągiem okrutnie zarzuca aż do samego końca. Kolejne elementy historii nie budują napięcia i na nic zdają się dynamiczne i różnorodne zabiegi operatorskie czy montaż - mnogość perspektyw nie naprawią fabuły, która raz po raz, z niewytłumaczalnych przyczyn zmienia swój tor, bo Poirot ma kolejny przebłysk na podstawie niewiadomoczego.
Pomimo plusów w postaci wizualnych i narracyjnych kreacji postaci, dla mnie to film ze zmarnowanym potencjałem, prowadzący historię, po nielubianych przeze mnie w kinie wertepach estetyki. Powtarzalnie, skrótowo, bez dużego wysiłku. Bez fajerwerków.
Niemiłość
To będzie zdecydowanie mój ulubiony film Zwiagincewa oraz pokuszę się o stwierdzenie, że to również jego najlepszy film w dorobku. Narracja płynnie przechodzi pomiędzy kameralną perspektywą, zamykającą się w rozpadającej się rodzinie małego Aloszy, a szerszą - bardzo subtelnie sygnalizowaną - dotykającą problemów, z którymi boryka się współczesne rosyjskie społeczeństwo. Główni bohaterowie to Żenia i Borys, których małźeństwo rozpadło się, a atmosfera, jaka panuje w ich domu daleka jest poprawnych relacji. Wojna podjazdowa między małżonkami bardzo odbija się na ich jedynym synu, którzy bardzo odczuwa nienawiść rodziców względem siebie i obojętność, którą obdarzają swoje dziecko. Rozżaleni i rozczarowani życiem, jakie sobie zaserwowali, rozpaczliwie próbują ułożyć je na nowo, jednak w odruchu egoizmu oraz obrony swojej odzyskanej autonomii, nie są zainteresowani opieką nad swoim wspólnym dzieckiem. Żenia przeżywa drugą młodość ze starszym, dojrzałym mężczyzną, z kolei Borys oczekuje kolejnego dziecka z nową partnerką. W ich nowych życiorysach brak miejsca na dziecko - niechciane, przypieczętowujące połączenie dwojga ludzi, którzy możliwe, że nigdy nie powinni być razem. Nie udało im się stworzyć domu z partnerskimi relacjami. Żenia zarzuca mężowi nudę, obojętność oraz hipokryzję, z kolei Borys wytyka interesowność, próżność i brak czułości. Rodzicielska więź w sumie nie istnieje - Aloszy jest przy każdej okazji musztrowany i zawstydzany, a rodzice o swoim dziecku nie wiedzą prawie nic, czego dobitnym dowodem jest scena tuż po ucieczce chłopca. Podczas wizji lokalnej grupy poszukiwawczej nie są w stanie powiedzieć za wiele o jego zainteresowaniach, przyjaciołach, czy nawet tego, kiedy dokładnie Alosza zniknął.
Przedstawione sylwetki Żeni i Borysa, służą niejako za paradygmat, zbiór określonych, powtarzalnych cech. Rozpad rodziny, ucieczka chłopca i emocje, jakie temu towarzyszą oprócz jednostkowego wymiaru są również wnikliwą przejażdżką w głąb psychiki i metaforą sumienia rosyjskiego społeczeństwa. Brak więzi i rozmowy z drugim człowiekiem zastępują smartfony i media społecznościowe. Doskonale wplecione, niby od niechcenia, sygnały o przesyceniu rzeczywistego życia Internetem, puentują bezmyślność bohaterów i obojętność na to, co prawdziwe i istotne. Empatia zanika. W ogniu krytyki stoją również postawy skrajnie konserwatywne, które narzucają określony typ zachowań, a egzekucja tych postaw jest podszyta finansowym uzależnieniem - jak choćby w przypadku Borysa, dla którego rozwód może mieć konsekwencje zawodowe. Firma, w której pracuje m. in. nie pochwala rozwodów i nie zatrudnia nieochrzczonych, choć profilowo nie ma nic wspólnego z religią. Motywacje człowieka przestają być szczere, a mają być "właściwe". Prowadzi to do patologii, ukrywania pewnych faktów, życia w ciągłym strachu. Psychozę lęków społecznych wzmacniają stronnicze media, które stosując bardzo propagandowe zabiegi językowe i w jednym ciągu bombardują odbiorców informacjami zarówno o demoralizacji opozycji, jak i nieuchronnym końcu świata, jakoby przewidzianym przez Majów - ma to tłumaczyć wysoki wzrost przestępczości oraz samobójstw. Nie bez echa przechodzi również konflikt ukraińsko-rosyjski w Donbasie, od którego oceny Zwiagincew nie ucieka. Puentuje to najmożliwiej dobitnie i jednocześnie subtelnie. Rozwarstwione społeczeństwo, podzielone oraz o rozbieżnych potrzebach nie jest w stanie prosperować i stacza się w niemoc.
Przedstawienie tej alegorii począwszy od jednostek nie umiejących stworzyć poprawnych relacji, żyjących bez miłości oraz szacunku i paradoksalnie najbardziej pragnących właśnie bliskości, do obrazu społeczeństwa beznadziejnie rokującego w kwestii zbiorowej moralności i odpowiedzialności odbyło się z doskonałą przenikliwością i wyczuciem oraz bez cienia pretensjonalizmu. Rewelacja.
Na karuzeli życia
Allen nadal nie wychodzi po za swój ulubiony krąg codzienności i rzekomo błahych konfliktów moralnych. Z upodobaniem tworzy swoich bohaterów, uwzględniając niepohamowaną i irracjonalną potrzebę autodestrukcji, która jest wynikiem obsesyjnego braku spełnienia i pasji w życiu. Każdy bohater na swój sposób podkreśla swój melodramatyzm i oderwanie od rzeczywistości, pragnąc "więcej" niż to, co było dane mu dostać - oczywiście, bardzo niezasłużenie. Ginny - niespełniona aktorka, obecnie kelnerka, nieszczęśliwa w małżeństwie z rozsądku. Pierwsze rozpadło się na skutek jej zdrad, a obecnie uwikłana jest w romans z Mickeym. Mickey - młody student, który miał okazję zwiedzić pół świata, aspirujący dramaturg, obecnie pracuje, jako ratownik i sekretnie spotyka się z Ginny. Jest i Caroline, była żona gangstera, która ucieka od przestępczego światka i pragnie rozpocząć życie na nowo; schronienia szuka u ojca, Humpty'ego - męża Ginny. Humpty'emu za wiele od życia nie trzeba - byle ryby brały, turyści odwiedzili jego karuzelę, a kiedy będzie bardzo potrzebował, żona nie ukryje przed nim szkockiej. I żeby Caroline zdobyła zawód i nie pracowała do końca życia, jako kelnerka, bo jest za dobra na to. Jest jeszcze syn z pierwszego małżeństwa Ginny - Richie, praktykujący piroman, który poprzez swoje szalone akty, niczym chór w dramacie, metaforycznie i wymownie komentuje życiowe decyzje podejmowane przez bohaterów. W przerwach od tego, wagaruje i ucieka w świat filmów. Wszyscy są bardzo niepewni siebie i mniej lub bardziej "nakręceni" na tzw. lepsze życie. Z uporem maniaka podejmują te same złe decyzje, licząc na inny rezultat oraz starają przedstawić się w trochę lepszym świetle, niż wskazywały by na to ich występki. Brzmi dość banalnie, choć ta lekkość fabuły u Allena jest tylko pozornie błaha i prawie zawsze można spodziewać się za nią stojącego cynizmu. Tutaj w wersji bardzo dobrotliwej - pokłady tej gorzkiej wyczerpano na Blue Jasmine.
Dla mnie Na karuzeli życia w treści, czy aktorskim warsztacie nie jest przełomowe. To był klasyczny, ale tylko poprawny Allen (i nie ukrywam, czasem trochę miałki). Od strony formalnej byłam zdania zgoła innego, ponieważ tak skorelowanej gry aktorskiej z reżyserią świateł i oprawą kolorystyczną, dawno nie miałam okazji widzieć. Ostre, teatralne i nietypowe oświetlenia aktorów, czy operowanie dwoma dominującymi kolorami (niebieski i czerwony/pomarańczowy) podkreślały emocjonalność i wewnętrzny dramatyzm. Cudowne były te sceny, gdy Ginny opowiadająca o swojej dawnej miłości zostaje rozświetlona świetlnym pociskiem, by za chwilę przygasnąć - z chwilą dotarcia do wątku o aktualnym małżeństwie na jej twarz pada prawdziwy cień, a otoczenie traci na barwie. Byłam urzeczona synchronizacją tych dwóch aspektów i zachwycona tak ciekawie wykorzystanym (nie tylko w celach estetycznych) otoczeniu Coney Island lat 50, która nie zawsze była tak kolorowa, radosna i słoneczna, jak wydaje się z pierwszych ujęć. Analogicznie do stanów emocjonalnych bohaterów, zmienia się też sceneria.
Warto wsiąść na tę karuzelę, ale nie uważam, że widok będzie niezapomniany i jedyny w swoim rodzaju. Bardziej na zasadzie "ok, odhaczone - kolejny!". I już. Do następnego razu.
Co jeszcze widziałam?
0 komentarze