­

Sowa ogląda..., czyli filmy października '17 #8

by - 02 listopada

Październik upłynął pod znakiem superbohaterów, kilku polskich produkcji i zupełnie przypadkowych wyborów, z których jedne okazały się celne, inne nie. Filmowy rollercoaster, chyba jeden z najsłabszych w tym roku, ale liczę na listopad i grudzień - niedługo zaczną się oscarowe produkcje! Zapraszam na wpis, który poświęciłam tylko październikowym premierom, ale niżej znajdziecie listę pozostałych filmów, które widziałam w tym miesiącu.


Blade Runner 2049
Im dłużej myślałam o tym filmie po seansie, tym bardziej przestawał mi się podobać. Dym w końcu opadł, została żywa, odsłonięta tkanka na której można pracować i jednak nie wzbudziła we mnie gorących uczuć - zarówno tych pozytywnych, jak i negatywnych. O ile nie jestem fanką pierwszego Łowcy..., tak jestem przeogromną wielbicielką Villeneuve'a i sam fakt, że to właśnie on miał reżyserować kontynuację, sprawił, że bardzo wysoko umieściłam poprzeczkę. Ambitne s-fi to coś, co uwielbiam, a na Nowym Początku prawie płakałam z zachwytu. Natomiast fundamenty ideowe nowego Łowcy...: płodność jako miernik człowieczeństwa, samostanowienie o sobie, iluzja bycia wolną jednostką, iluzja będąca narzędziem kontroli, konfrontacja człowieka z maszyną (androidem), samotność w technicyzowanym świecie, pesymistyczna atmosfera upadłego moralnie społeczeństwa... Jak z podręcznika o gatunku cyber-punk i z jednej strony doceniam tę skrupulatność, ale z drugiej strony było to dość płaskie i przedstawione w prostych pytaniach i prostych odpowiedziach. Dla mnie trochę za prostych. Przeciwwagą dla stosunkowo mało głębokiej fabuły była niesamowita strona wizualna, która przytłaczała ogromem scenograficznym, idealną symetrią, kompozycją, czy kolorystyką - bardzo często nawiązującą do ujęć z poprzedniego Łowcy..., co jest na pewno miłym gestem kierowanym do wielbicieli filmu. Ale no właśnie, zmierzam do tego, że jednak ta przeciwwaga nie znajduje mocnego uzasadnienia i o ile doceniam czasem filmy dla samej formy (patrz niżej na Twój Vincent), tak mam nieodparte wrażenie, że tu strona wizualna, to dymy i lustra. Sztucznie zwielokrotnione i sztucznie rozdmuchane przy jednoczesnym zepchnięciu fabuły. Przypuszczam, że nawet nie celowym - tak niestety wyszło.

PS Gosling dostał rolę na miarę samego siebie. Nikt tak nie pasował do roli androida, jak człowiek z wiecznie tym samym kamiennym wyrazem twarzy. Fascynuje mnie popularność tego aktora, który w każdym filmie jest po prostu... Goslingiem, nigdy postacią, którą gra.

PPS Przy okazji. Czy tylko ja widzę to uderzające podobieństwo poniższego kadru do słynnej sceny z Niekończącej się opowieści, kiedy Atreyu zamierza przekroczyć bramę Sfinksa?


Twój Vincent
Przyznaję, że to jest ten typ filmu, który nawet, jakby opowiadał najprostszą i najbardziej nawiną historię świata, to i tak uznałabym go za rewelacyjny. Jednak tu nie rozchodzi się o jakieś niedociągnięcia, zignorowanie warstwy narracyjnej, czy przerost formy nad treścią. O ile w Blade Runnerze 2049 dysproporcja pomiędzy słabą fabułą, a genialną oprawą wizualną kole w oczy i uwydatnia braki w tej pierwszej sferze, tak tutaj prostsza fabuła pozwala rozkwitać fenomenalnej formie. Z rozmysłem usuwa się w cień i nie zgrywa z siebie większej, niż w rzeczywistości jest. Nie znam się na tworzeniu filmów rysunkowych (choć lepiej jest użyć słowa "malarski") klatka po klatce, w taki sposób, by być stuprocentowo pewną i świadomą ogromu wysiłku włożonego w ten film, ale bez tego naprawdę nie jest trudno docenić precyzji i serca włożonych w to cacko. Z jednej strony to gargantuiczna praca wykonana w celu poznania całego dorobku Vincenta van Gogha. Większość pejzaży, to sceny z obrazów holenderskiego malarza, a wszystkie postacie pojawiające się w filmie, mają swoje źródło w jego pracach. Niesamowite, jak ktoś zainspirował się przypadkowymi puzzlami i poskładał historię o człowieku, którego spotkała bardzo zagadkowa śmierć. Z drugiej strony to długa droga do "namalowania" całego filmu i to w pełni poszanowaniu stylu van Gogha. Z racji tak wymagającej techniki, na film w dużej mierze składają się statyczne ujęcia z ruchomymi elementami w postaci bohaterów. Zdarzają się także bardziej dynamiczne, podczas których wędrujemy w głąb kadru - mnie odbierało to mowę i jako niespełniony rysownik, mówię "idźcie, twórzcie więcej, świat tego potrzebuje, a na pewno ja".


Człowiek z magicznym pudełkiem
Jak mnie się ten pomysł spodobał od pierwszego obejrzenia zwiastuna, to ciężko nawet opisać! Wyczekiwałam, jakbym siedziała na szpilkach. Po pierwszych scenach pomyślałam, ok dajmy temu szansę, może potrzeba mi chwili, żeby wejść w ten świat, pełen aktorów, którzy wyrzucają z siebie kwestie z emocjami godnymi szkolnego przedstawienia. A potem okazało się, że to już napisy końcowe, a wrażenie oszukania nie minęło. Z pomysłu to była osobliwość - świeża, kreatywna, bardzo wymagająca scenograficznie, kostiumowo i charakteryzacyjnie. Wizualna strona przedsięwzięcia nadal miło mnie zaskakuje, bo potwierdza się wiedza stara jak świat, że bez kasy i CGI można zrobić kawał niesamowitej i wysmakowanej, choć surowej roboty. Zmuszeni do kreatywnych rozwiązań nawet radio zmieni się w przyrząd do teleportacji, wnętrza Warsaw Spire posłużą za wnętrza futurystycznej korporacji, a warszawska Praga nadal będzie... warszawską Pragą. Ale hold your horses, na tym pochwały się kończą. Fabularnie to wyłącznie paździerz, gdzie dziur logicznych nawet nikt nie stara się zaklejać kitem. Za dużo pytań "ale jak, co, gdzie, dlaczego", na które odpowiedzi nie sposób znaleźć, a przesyt aury tajemnicy filmowi bardzo nie służy. Za długo widz nie wie i nie rozumie nic, by cokolwiek go w tej historii chwyciło, a przecież już zbliżamy do ostatniej prostej! Na jednym tchu i w jednym monologu całe dramatyczne zawiązanie akcji zostaje odsłonięte - również ze wszystkimi jej mankamentami. Nie kupuję tego, za dużo rzeczy mnie drażniło i nie miałam ochoty przymykać na to oczu. Szkoda.


Thor: Ragnarok
Jak zadałam po raz setny pytanie "no dobra, to powiedz jeszcze raz, którzy to są ci Avengersi?", Michał stwierdził, że zanim pójdziemy na nowego Thora, muszę nadrobić dwa poprzednie i dodatkowo Avengersów, co oznaczało, że trochę miałam wyjęty weekend z życia. Przyznaję, że uważnie ich nie oglądałam i jakoś tak pomiędzy gotowaniem, a regulowaniem brwi rzucałam okiem na ekran i było to zupełnie wystarczające. Trochę dramat, tak podsumuję wszystkie cztery filmy. Dlatego idąc na nowego Thora naprawdę obawiałam się jak wysiedzę, bo tu żadnego lakieru do paznokci nie ma, a ni prania nie zrobię. I w sumie srogo się pomyliłam. Nowy Thor to absolutnie w porządku komedia o superbohaterach, bardzo w klimacie Strażników Galaktyki (czasem nawet Deadpool'a), gdzie nie ma czerstwych i żenujących żartów, a cudowne, świeże, zarówno sytuacyjne, jak i słowne... bloopersy. Serio, byłam o tym przekonana oglądając film, a moja pewność znalazła potwierdzenie w materiałach o filmie. Ponad 3/4 scen to czysta improwizacja! Trzeba również przyznać, że twórcy wyciągnęli najmocniejsze fajerwerkowo-tęczowe działa i brakuje tu tylko dyskotekowej kuli, ale szczerze? Jak zobaczycie, co się stanie, gdy dr Banner szuka przycisku do rakiet w samolocie, którym właśnie leci, zrozumiecie, że czasem można sobie na niektóre rzeczy pozwolić. Ponadto, jak na kino o superbohaterach, nie jest aż tak sztampowo i w miarę rozwoju akcji postarano się całkiem zgrabnie sygnalizować nowe zagadnienia, konflikty, czy postawy. Oglądanie nowego Thora, było naprawdę dobrą rozrywką, gdzie dużo rozwiązań i zabiegów bardzo cieszy oko i gdzie każdy bohater - nawet epizodyczny, świetnie dotrzymuje kroku całej wizji filmu. Jako, że moim ulubionym Avengersem jest Hulk, tym bardziej byłam zachwycona, jak dużo miejsca poświęcono tej postaci, dzięki czemu pięknie podkreślono, jak bogaty jest jej potencjał fabularny. Komediowy, również. Polecam - ten film o superbohaterach warto zobaczyć. Warto byście również przyjrzeli się, kto odgrywa postać Lokiego w jednej ze scen w teatralnym przedstawieniu... Nic więcej nie powiem, to trzeba zobaczyć!


A Ghost Story
David Lowery z przepięknym konceptem żałośnie smutnego ducha, w estetyce rodem z bajek dla dzieci czy archetypowych przedstawień zjaw w kulturze, wprowadza nas w temat przemijania. Zaczyna od najniższych znaczeniowo poziomów, czyli pamięci o najbliższych w innych ludziach. Staje się to pretekstem do snucia refleksji na temat trwania wspomnień i ludzi jako takich, w czasie i nienazwanej przestrzeni, do tzw. pamięci miejsc, do emocjonalnego przywiązania do przedmiotów, do pragnienia bycia zapamiętanym w postaci wytworów sztuki - książek, muzyki, filmów, choć w zetknięciu z nieubłaganym następstwem kolejnych cykli istnienia i nieuchronną, nienazwaną katastrofą, są jednak - bardziej niż można, to sobie wyobrazić - nietrwałe i zarazem nieistotne. Dawno nie widziałam tak dojmująco smutnego filmu, który uzmysłowił mi, że niewiara w jakiekolwiek istnienie po śmierci nie jest wcale najbardziej przerażająca. Gorszym okazuje się fakt, że nadal się istnieje, jednak egzystencję tę trudno nazwać trwaniem w pełnym tego słowa znaczeniu. Jest ona tylko i wyłącznie trwaniem, bez interakcji, bez spełnienia, trwaniem skazanym na niepamięć i zatarcie się w sercach najbliższych, trwaniem bez żadnego końca (w przeciwieństwie do śmierci, która jednak jest aktem jednorazowym i kompletnym). Trwaniem w bezmiarze czasu, który z prostej osi nieubłaganie biegnącej do nieokreślonego nigdzie, zakręca, by stać się pętlą, z której nie ma ucieczki. Każde wydarzenie w kontraście do całego istnienia staje się nic nieznaczącym epizodem, który zatrze się szybciej niż myślimy. Pozostanie tylko niejasne poczucie straty, wrażenie, że na kogoś lub na coś czeka, ale już nie pamięta się, co by to miało być.

Również operatorsko film bardzo ciekawie podchodzi do oddania istoty przemijania, bezmiaru czasu i osadzania w nim kolejnych wydarzeń. Z jednej strony, czas ukazany z perspektywy ludzi jest surowcem, który po prostu jest, trwa i trwa. Pokutuje przekonanie, że "mamy czas", czas nas nie goni, a ni my nie gonimy za nim. Czas to pytania która godzina, kiedy malarz może wycenić dom, kiedy będę gotowa na nowy związek. Czas pojmuje się przez pryzmat jednostki, prowadząc osie z punktu A do punktu B. Oddają to przedłużające się, statyczne ujęcia, pauzy, czy skupienia kamery na jednej czynności. Gdy pojawia się duch, czas zmienia swój charakter. Upływ czasu z wymiaru ludzkiego zmienia się na bardziej epokowy czy nawet egzystencjalny. Czas staje się pętlą. W dynamicznych, krótkich cięciach scen i szybkich zmianach otoczenia, któremu ono ulega, sygnalizuje się jego upływ. Nieruchomym wspólnym punktem jest nasz duch. W swojej "prześcieradłowej" formie - znanej i bliskiej, mocno osadzonej kulturowo - mistrzowsko buduje most porozumienia i wzbudza poczucie utożsamienia z widzem. Na uwagę zasługują również efekty specjalne, które czasem tylko je udają, a tak naprawdę to... sztuczki magików! Polecam wam przeczytanie wywiadu z reżyserem, w którym zdradza wiele ciekawych szczegółów dotyczących produkcji. A Ghost Story wydaje mi się obowiązkowym punktem tej jesieni. Gwarantuję, że nie będzie wam wesoło, ale warto się z tym zmierzyć.


Co jeszcze widziałam?
Jestem miłościąPewnego razu w listopadzieThorThor: Mroczny światAvengersAvengers: Czas UltronaAquariusPodaj dalej.

You May Also Like

0 komentarze

Szukaj

Blog Archive