Sowa ogląda..., czyli filmy grudnia '17 #10

by - 30 grudnia

Najbardziej skromny "ilościowo" post tego cyklu, ale mam nadzieję, że przynajmniej niezły jakościowo ;) Grudzień poświęciłam na to by nadrobić kilka seriali, które zazwyczaj przegrywają u mnie w starciu z filmem i zawsze jestem w tym temacie do tyłu. W ostatnim zestawieniu tego roku dowiecie się, dlaczego nie podzielam entuzjastycznych recenzji nowego filmu Seana Bakera, co nowego nakręcił Emir Kusturica, czemu Wojna Płci jest filmem bardzo pobieżnym w wielu aspektach i skąd moja miłość do Manifesto! Zapraszam!

The Florida Project
I to jest film, który wzbudza we mnie bardzo rozbieżne emocje. Z jednej strony to absolutny fenomen rozbuchanej i pysznej stylistyki, która bardzo trafnie nawiązuje do cukierkowych filmów Disneya. Film jest opowiedziany z perspektywy małej dziewczynki, która przewodniczy bandzie dzieciaków mieszkających po sąsiedzku w różowo-fioletowym motelu. Patrzymy na ten świat oczami Moonie, więc wystarczy widoczna na niebie tęcza tuż nad motelem, by odnaleźć w nim podobieństwo do słynnego zamku z czołówki Walta Disney'a. Mijane budynki rozrośnięte do groteskowych rozmiarów i upodobnione do bajkowych postaci, podkreślają kreacyjny charakter dziecięcych światów - wystarczy umówić się, że puste domy, to jaskinie pełne skarbów, a dotarcie na pole pełne krów jest wyprawą na safari. Dziecięca narracja reguluje również rozwiązania fabularne i bardzo często stosuje elipsę  - pewne rzeczy nie są nazwane wprost, ale dorosły widz nie będzie miał problemu z ich nazwaniem, bo w przeciwieństwie do dziecka, jego dojrzałość emocjonalna jest już inna, a wiedza o pewnych zjawiskach większa. Te przemilczenia w warstwie słownej, czy nawet operatorskiej bardzo wzmacniają wagę przedstawionych problemów m. in. pedofilii, braku zaradności życiowej młodych matek, prostytuowania się, czy przemocy. Ponadto dziecięce zachowania przejawiają główne postacie, które konsekwentnie odmawiają dorośnięcia - matka Moonie nie jest w stanie utrzymać żadnej pracy, pokłócone, dorosłe kobiety rozwiązują konflikt na "pięści", z kolei Moonie przed pierwszy poważnym życiowym problemem ucieka do Disneylandu. Reprezentacją dorosłości jest w tej historii postać Bobby'ego (William Dafoe), który jako dyrektor motelu podporządkowuje się regulaminom i wytycznym, a jego podstawowym problemem jest ściąganie zapłaty za nocleg od mieszkańców. Reguluje pojawiający się, nieujarzmiony chaos dziecięcych (i niedojrzałych) pomysłów i przypada mu rola "psuji", który niszczy zabawę. Postępuje zgodnie z zasadami, choć nie zawsze czuje, że dyrektywy, które go obowiązują (te moralne również) są słuszne i jednoznaczne.

Przyjęta perspektywa ("podglądactwo", podążanie za bohaterami, uparcie uciekanie narratora od komentarzy) z góry powinna zakładać reporterski, niezawierający oceny materiał, który widz będzie mógł swobodnie przetworzyć. I tu właśnie docieramy do zasieków, bo samo przetrwanie przez kakofonię dziecięcych dialogów jest wyzwaniem, a transparentność materiału jest jednak złudna. Reżyser nawet nie stara się balansować pomiędzy dwoma opozycjami i próbować przedstawić problem w sposób sprawiedliwy. Dziecięca perspektywa nachalnie narzuca jeden punt widzenia, który w niekończącej się dyskusji na temat nieudolności systemów socjalnych i niezaradności młodych matek, nie jest żadnym nowym głosem.  Przyjęte rozwiązania formalne sprawnie i ciekawie prowadzą historię od strony wizualnej, jednak gdyby ją z tego obedrzeć, w kluczowej dyskusji stosuje się tylko granie na emocjach widza - co jest trochę za sztampowe, jak na nowatorskość całego projektu.  


Wojna płci
Ciężko było mi jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, czy ten film warto zobaczyć. Warto, bo to bardzo dynamicznie rozwijająca się historia, z niezłymi dialogami i ciekawie zarysowanymi sylwetkami bohaterów i bardzo kradnącą cały film Emmą Stone w roli tenisistki Billie Jean (o wiele bardziej zasługującej za tę rolę na nominację i ewentualnego Oscara w tym roku, niż w zeszłym). Dodatkowo film bardzo cieszy oko ze względu na oprawę operatorską. Bardzo ciasne kadry budujące intymność sytuacji zostaną ze mną na długo.

Schody zaczynają się, gdy bardziej zaczynam analizować problematykę. Film bardzo dobrze wpisuje się we współczesną narrację o feminizmie i nierówności płci, choć jestem rozdarta by uznać to jednoznacznie za zaletę. Skąd to wahanie? Z jednej strony takie filmy są potrzebne, bo pod płaszczykiem czystej rozrywki, przemycane i poddawane pod dyskusję ciagle aktualnie istniejące problemy związane z podwójnymi standardami, kłamliwymi stereotypami, czy społecznymi podziałami. W Wojnie Płci jest tego dużo - czasami aż za dużo. Od podstawowego problemu jakim jest równość płac w zawodzie (tutaj - tenisie), bardzo szybko zahaczamy o stereotypowe wizje typowego małżeństwa i podział ról społecznych ze względu na płeć. Billie Jean i Larry reprezentują nowoczesny typ związku - to kobieta utrzymuje rodzinę, spełnia się zawodowo i nie grzeje domowego ogniska. Układ ten zdaje się odpowiadać obojgu. Z kolei Bobby Riggs wtłoczony  przez swoją żonę Priscillę w sztywne ramy "dobrego małżeństwa z sąsiedztwa", staje się umęczonym mieszczańskim życiem niby-panem domu, który nie może wyładować swojej energii. Priscilla mówi wprost, czego oczekuje od męża - stabilności i powagi. Nie formułuje pewnej myśli dosłownie, ale podkreśla, że wszystko, co posiadają zawdzięczają jej lub jej ojcu, co jest pewnego rodzaju policzkiem dla Bobby'ego. Potrzeba podziwu mężczyzny przez kobietę ze względu na jego osiągnięcia społeczne jest dla Prisicilli istotna. Ciekawym przykładem związku jest para Courtów - ona tenisistka i młoda matka, on - wspierający mąż, aktywnie uczestniczący w życiu zawodowym żony i wychowaniu dziecka. Mimo sygnałów świadczących o ich dużym poczuciu "nowoczesności", jakie sami wysyłają otoczeniu, światopoglądowo są dość konserwatywni, co podkreśla problem społecznej hipokryzji. Oprócz wspomnianych już gargantuicznych zagadnień, mamy kwestię związków jednopłciowych, język mediów i jego rolę w kształtowaniu się dyskursu feministycznego, komercjalizację, zjawisko uzależnień oraz krytykę ich leczenia. O każdym z nich można popełnić osobny akapit, choć w filmie są tylko sygnalizowane, a nasza uwaga zostaje bardzo szybko przekierowana na kolejny aspekt. Dużo jak na jeden film rozrywkowy, prawda? Gdy łapiemy kilka srok za ogon, nie sposób potraktować każdy problem równie dogłębnie, a wymagający widz może czuć niedosyt.

Ze względu na wziętą na warsztat historię i dominującą w filmie postać graną przez Emmę Stone, szala naturalnie przechyla się w stronę sygnalizacji problemów kobiet, co nadal jest bardzo potrzebne, ale jednocześnie w przypadku tego filmu dojmująco jednowymiarowe i ciężko nadać wartość w pełni edukacyjną czemuś, co bazuje na sloganach i wypychaniu na pierwszy plan jednej perspektywy. Warto podkreślać, że obydwie płcie stają w obliczu absurdalnych społecznych wymagań, których nie muszą chcieć spełniać. Przesunięcie w wyścigu któregokolwiek z dominujących dyskursów, wyrządza krzywdę zarówno jego przeciwnikom, jak i zwolennikom. Skąd u Bobby'ego obsesyjne faszerowanie się wspomagaczami przed meczem? Z jednej strony, owszem, był zbyt leniwy na trening, a z drugiej strony, jakby to wyglądało - posługując się patriarchalnym sloganem - gdyby przegrał z kobietą? Punktem odniesienia do budowania poczucia wartości mężczyzny narzuconym przez innych mężczyzn jest niezachwiane przekonanie o wyższości jednej płci nad drugą. Przegrana z kobietą odejmuje prestiżu, co oczywiście jest krzywdzące dla obydwu płci. Kobieta traktowana, jako mało wymagający przeciwnik, jest lekceważona i umniejsza się jej wartości. Mężczyznę, który jednak słabej przeciwniczce ulegnie, "kastruje się" podwójnie. Również na fali bardzo skrajnego feminizmu, kobieta, która nie realizowała się zawodowo, bo nie odczuwała takiej potrzeby i na przykład wychowywała dzieci (lub próbowała łączyć te dwa aspekty), przez "nowoczesne feministki" była traktowana pogardliwie. Dlatego też nawet sam tytuł filmu wydaje mi się chybiony, bo z góry zakłada, że ktoś jest lepszy i gorszy, że jest wygrany i przegrany, a przecież chodzi o równość i zauważenie problemów każdej ze stron. Tego mi zabrakło.


Cicha Noc
Podchodziłam do tego filmu bardzo sceptycznie, bo coś we mnie wewnętrznie pęka, gdy widzę kolejną produkcję zdającą się być kompilacją oraz metaforą narodowych przywar i postaw. Ile można wałkować temat "polskości" w filmach, gdzie scenariusz pęka w szwach od napuszonej krytyki. Jak widać można - do momentu, gdy wreszcie uda się bez niepotrzebnej spiny oraz nadętego krytyka, który szaleńczo punktowałby bezmyślność, interesowność, chciwość, hipokryzję, uzależnienia, ordynarność czy pustosłowie. Wszystko to tutaj znajdziemy, ale bez podczepionej etykiety - ją możemy wybrać sobie sami. Zdecydujemy sami, czy nas to bardziej smuci, przeraża, śmieszy a może zniesmacza. Czy to jeszcze satyra, czy już bardzo gorzki dramat. Wielopokoleniowość w sylwetkach bohaterów pozwala na zagarnięcie jak najszerszej widowni - na każdym "szczeblu" znajdziemy jakiś klasyczny typ postaci, ale jeszcze nie zmurszały, nie przykurzony i nie rozdęty charakterologicznie, do któregoś z biegunów. Bohaterowie są maksymalnie treściwi. Trzeba nie lada subtelności, by taki efekt osiągnąć i jestem tym szczerze zachwycona. Ponadto reporterskie ujęcia, oszczędność środków, ciasnota kadrów, to kolejne, ogromne plusy pozwalające na mocniejsze współistnienie widza w świecie przedstawionym i budowanie wrażenia naturalności - takiej bez rozbujałej brzydoty. To nie jest film ciepły, czy dający nadzieję na przyszłość. Nie jest też diagnozą społeczną, choć "każdy w domu ma tak samo". Jest bardziej gorzką myślą, o tym że ekonomia i szczęście rodzinne rzadko idą w parze i ludzie postawieni przed tak okrutnymi priorytetowo decyzjami, są zmuszeni jedno z nich zaprzepaścić. Na jaką by opcję nie padło, po drugim pozostanie niezatarta gorycz, ponieważ człowiek, najbardziej irracjonalnie pragnie podążyć ścieżką, której jednak nie wybrał. Z goryczą teoretycznie można żyć, ale nie można być "tu i teraz". Tacy są bohaterowie Cichej Nocy - z nostalgią lub rozżaleniem wspominający to, co było, ze strachem, nadzieją lub zrezygnowaniem spoglądający w przyszłość. Ten brak kotwicy w teraźniejszości przekreśla wszystkie starania, bo przecież trzeba pojąć, że to "kiedyś będzie lepiej", dzieje się już teraz.


Manifesto
Jeden z moich ulubionych filmów, który był w tym roku dystrybuowany w polskich kinach. W kilku etiudach, w których każdą z głównych ról gra Cate Blanchett zawarte zostały manifesty sztuki XX wieku. Pojawia się ich duża ilość - podczas oglądania filmu, czasem nie sposób odnaleźć granice pomiędzy niektórymi tekstami, bardzo płynnie na siebie zachodzącymi. Kluczem do zrozumienia problematyki filmu nie jest umiejętność odkrycia, jaki manifest wygłasza główna postać. Co prawda niektóre są bardzo czytelne i osoby o szerokiej, humanistycznej wiedzy nie będą miały problemu z ich rozpoznaniem, ale ich nieznajomość nie sprawia, że film jest niezrozumiały i niemożliwy do interpretacji. Nadrzędnym zabiegiem, w oparciu którym cały film jest skonstruowany jest wtłoczenie każdego z manifestów w sytuacje życia codziennego, ujmując im patosu. Desakralizacja tekstów sprawia, że można na nie spojrzeć z zupełnie nowej i świeżej strony. Odbiera się im impakt, obdziera z pozytywnej podniosłości - każdemu monologowi udziela się zmanierowanie. Punktowana jest wtórność, nienaturalność i bardzo groźna "plastyczność", którą można formować w zależności od potrzeb. Podglądamy absurdalny proces tworzenia się mitów i złudne przekonanie o wygłoszeniu słusznych i jedynych prawd. Ostatecznie okazuje się, że żadna prawda nie jest jedyną, a po prostu prawdą własną. Zrzucenie z piedestału podkreśla również maskę autorytarności, hipokryzję, zaściankowość, rozbuchanego ego twórcy, prostactwo oraz zupełne oderwanie od rzeczywistości.

Oprócz ciekawych zestawień problematycznych dotyczących zagadnień sztuki, drugim smaczkiem filmu są wybrane lokacje i zdjęcia. Fani instagramowych plenerów słynnych na skalę światową, będą mieli dużą frajdę z rozpoznawania tych miejsc - zwrócił mi na nie uwagę Michał, ponieważ samej temat ten nie jest mi aż tak znany. W filmie wykorzystane zostały m. in. Helmholtz-ZentrumTeufelsberg, Uniwersytet Humboldta,  czy Uniwersytet Brandenburski - wszystkie lokacje znajdują się w Niemczech.


Na mlecznej drodze
U Kustricy świat żyje trochę innymi prawami, trochę na opak, trochę skrzywionymi, ale tak silnie splecionymi z realizmem, że ani gryzący zegar nie dziwi, ani wąż pijący mleko, ani rybacki domek rozpadający się niczym domek kart . Pięknie to wszystko ze sobą współgra i gdybym miała wskazać literacki odpowiednik, tego co zobaczyłam, pewnie byłoby to Sto lat samotności Marqueza. Bohaterami filmu są Emir, który przewozi codziennie mleko przez linię frontu, Milena - zakochana w nim porywcza dziewczyna i czarnowłosa piękność, która ma zostać poślubiona przez brata Mileny, Żaga. Podwójne wesele, do którego dąży Milena, staje się niestety problematyczne, ponieważ nie Milenę Emir pragnie poślubić - tylko właśnie tę przyrzeczoną Żagowi. Fuzja baśniowości, magii z wątkami czysto realistycznymi prowadzi nas po meandrach ludzkich uczuć, myśli oraz ich natury. Kusturica sięga po chwyty dość proste, ale nadaje im nową jakość. Z beczki mitów, legend i symboli, wysypują się kolejne zwierzęta, których obecność i zachowanie w wątkach, dostarczają trafnych komentarzy na temat postaw bohaterów, istoty wojny, zauroczenia, miłości, nienawiści oraz subtelnie przepowiadają dalszy ciąg wydarzeń. Bezmyślne gęsi wpadające do wanny pełnej świńskiej krwi, kura opętańczo gdacząca do swojego odbicia w lustrze, wąż pijący mleko, sokół "tańczący" do wybijanego rytmu, owce bezwiednie ukrywające w swoim stadzie niepasujących do niego uciekinierów... To i tak tylko garstka. Zwierzęta dominujące w pierwszej części filmu, ustępują trochę miejsca siłom natury w drugiej. Pojawia się czwórka żywiołów, których rola w rozwoju historii głównych bohaterów jest kluczowa.

Na mlecznej drodze jest filmem starającym się mówić pięknie o pięknych oraz smutnych rzeczach i to wbrew pozorom w sposób bardzo prosty i przystępny. Symetria w konstrukcji fabularnej (kolejno pojawiające się żywioły determinują rozwój wydarzeń), symbolicznej (każde zwierzę oddaje sytuację z poziomu ludzkiego), strukturalnej (wyraźne podzielnie filmu na dwie części), są wdzięczne, znane ogółowi i jeszcze bardziej podkreślają baśniowy charakter całości. Niestety zrzuca ona czasem historię na wertepy nudy, którym po prostu trzeba pozwolić minąć - szczególnie druga część filmu traci na impecie i oczekiwanie na dalszy rozwój akcji bywa nużące. Oczywiście nie skreśla to filmu, jako całego i warto poznać ten rodzaj estetyki, który może nas w sobie rozkochać. Jest to na pewno "wyspa osobliwości", niepodobna do niczego innego, a wśród zalewu nijakości, na pewno przyjemnym zróżnicowaniem. Inteligentnie wykorzystany kicz nie zdarza się często!


Co jeszcze obejrzałam?
The RoomUciekaj, Paryż może poczekaćGwiezdne Wojny: Ostatni Jedi, Dzikie Róże.

You May Also Like

0 komentarze

Szukaj

Blog Archive