Sowa ogląda..., czyli filmy stycznia '18 #11

by - 31 stycznia

Sezon Oscarowy w pełni. Na tę chwilę (pomijając krótkie metraże i dokumenty) zostało mi do nadrobienia dosłownie kilka filmów ze wszystkich kategorii. Na dniach zobaczę Czwartą Władzę, Fantastyczną kobietę i Wszystkie pieniądze świata, więc tak naprawdę zostaną tytuły nominowane głównie w kategoriach technicznych. Ten najważniejszy rząd dusz mam za sobą, a Oscarowe nominacje przeanalizowane. Kto śledził przemysł filmowy począwszy od wrześniowego festiwalu w Toronto kończąc na nominacjach do Złotych Globów i Bafta, mniej więcej wie, czego się spodziewać. Nie ma zbyt wielu zaskoczeń, ale jest różnorodnie i nie mam na myśli tylko pokłosia ostatnich perturbacji, jakie przewaliły się przez Hollywood. Oscarowe nominacje zaczynają wychodzić na przeciw nieszablonowym artystycznym ujęciom oraz małym-wielkim historiom i muszę przyznać, że bardzo podoba mi się ten zwrot.

Po przydługim wstępie, zapraszam na długi wpis, bo nie mogłam obok niektórych filmów przejść obojętnie (czyt. napisać tylko sześciu zdań). Wybrałam tylko te, które w jakiś szalony sposób mnie poruszyły - pozytywnie lub nie. Ten wpis składa się tylko z wybranych Oscarowych pozycji, ale niżej są tradycyjnie wymienione filmy, które również widziałam w styczniu. Może znajdziecie wśród nich coś dla siebie. Podsuwam również link do swojego profilu na Filmweb. Natomiast kto się boi, że wyda majątek na bilety do kina odsyłam do postu o warszawskiej mapie kin, gdzie lista promocji w kinach, jest jak najbardziej aktualna. Zapraszam!

I, Tonya
Byłam trochę niepocieszona skromną ilością nominacji, które otrzymał ten film, ponieważ uważam, że zasługiwał na trochę więcej - szczególnie brakuje mi jego obecności w kategorii scenariusza. Filmy biograficzne, to typ, nad którymi pastwię się najbardziej i wobec których mam duże oczekiwania. Nie przyjmuję bezmyślnej liniowej historii od punktu A do punktu B, która nie serwuje niczego poza życiorysem. Ograny motyw z dwoma liniami czasowym już tez powoli przestaje się sprawdzać. Twórcy I, Tonya podeszli do tematu ze świeżym spojrzeniem, bardzo dynamizując drugą opcję. Jedną linią stały się wywiady nagrane w kilka lat po kluczowych wydarzeniach, które stały się impulsem do przywoływania kolejnych partii historii, fantastycznie dookreślając bohaterów ze starszej "linii czasowej". Twórcy chętnie korzystają również ze zburzenia czwartej ściany, chcąc jak najbardziej namieszać nam w percepcji - to już dokument, czy może jeszcze fabularyzowana historia? Nie sposób nie wyłapać ciekawych niespójności, przerysowań, czy kłamstw. Stawia pod znakiem zapytania sens w próbie opowiedzenia czyjegoś życiorysu, poprzez bazowanie na subiektywnych relacjach osób uczestniczących. Prawda staje się pojęciem względnym, a jedna historia rozmnaża się w cudowny sposób na kilka. Dla mnie to jest scenariusz zasługujący na wyróżnienie, ale zostanę chyba z tym zachwytem sama.

Na szczęście Akademia przytomnie obdarowała nominacjami Margot Robbie, grającą główną rolę - łyżwiarkę Tonyę, oraz Alisson Janney, która wcieliła się w rolę jej despotycznej i toksycznej matki. Z dwóch tych ról na pierwszy plan wybitnie wybija się kreacja Alisson Janney, która stworzyła bardzo nietuzinkową postać. Nie byłam w stanie oderwać oczu od ekranu, gdy ta kobieta pojawiała się w kadrze.

Osobiście uważam, że oprócz dużego potencjału czysto rozrywkowego (film jest barwny, dynamiczny, sceny jazdy figurowej są pięknie zmontowane i podkreślone muzyką, a przebywanie wśród osobliwych bohaterów nie nudzi), film ten jest obrazkiem bardzo smutnym - gorzkim podkreśleniem hipokryzji, którą była mentalnie przeżarta zarówno branża sportowa, jak i media. Mit amerykańskiego snu nie był do osiągnięcia dla wszystkich - wbrew idei nie zakładał równości i jego realizacja należała się tylko wybranym, pasującym do określonego schematu. Ze złamanych życiorysów głównych bohaterów minimalnie odsuwam ten tragizm jednostki wynikający tylko z jej błędów i podkreślę, że kaprys wymagającego, wielkiego bajarza Amerykańskich Fabuł i Bohaterów miał w tym troszeczkę udział. Truizmem będzie wspomnienie, że w sukcesie otacza się idola tłum, natomiast w porażce jest on sam, jednak sceną, która zapadła mi w pamięci najbardziej, jest ta gdy rozbita Tonya próbuje się uśmiechnąć do odbicia w lustrze, tuż przed decydującą olimpiadą. Mieszanka przeżyć bohaterki w tej scenie to emocjonalny Mount Everest, ostatecznie podkreślający iluzję sukcesu, do którego ram nigdy nie pasowała.


Czas Mroku
Oglądanie nowego filmu Joe Wrighta, reżysera Anny Kareniny, Pokuty czy Dumy i Uprzedzenia, to czysta przyjemność. Wright nie odchodzi od swoich ulubionych rozwiązań estetycznych i w oparciu o nie konsekwentnie buduje świat filmu mający swój początek w pół roku po rozpętaniu II wojny Światowej. Premierem Wielkiej Brytanii, a tak naprawdę kapitanem tonącego statku, zostaje Winston Churchil - fenomenalnie rozegrany przez Gary'ego Oldmana, będącego w tej roli nie do rozpoznania. Pewności znajdowania się na planie właśnie jego nabierałam tylko wsłuchując się w jego głos.

Joe Wright skupił się na pierwszym miesiącu rządów Churchila, podczas których rozegrała się dramatyczna akcja ewakuacyjna wojsk brytyjskich stacjonujących na plażach Dunkierki. Osią historii są działania Churchila na rzecz aktywnej polityki zbrojnej, odrzucającej jednocześnie negocjacje pokojowe, którego według nowego premiera nie przyniosą oczekiwanego pokoju, a szereg upokarzających ustępstw.

Atmosferę zastaną w parlamencie, czy głównej kwaterze Gabinetu Wojennego podgrzewają słowne potyczki i przemowy, szalenie podkreślające polityczno-dyplomatyczne manewry, znaczenie słowa, jego funkcję sprawczą i manipulacyjną oraz wskazujące na odmienne zdania na temat rozumienia prawdy. Politycy między sobą rozstawiają zasieki zdań, okrążają się ripostami, uderzają argumentami, odwracają uwagę "wroga" wygodnymi sformułowaniami i manipulują znaczeniami wypowiedzianych słów. Dążą do pokonania przeciwnika poprzez fizyczne utrwalenie niekorzystnych dla niego wypowiedzi - niejednokrotnie w filmie padają słowa o próbie "zapisania słów Churchila", które zanotowane mogą posłużyć do jego odsunięcia. Zapisane prawa wiążą ręce, o czym premier Wielkiej Brytanii boleśnie przekonał się, próbując uzyskać pomoc u prezydenta USA - rozmowa przeradza się w groteskową farsę dwojga dorosłych mężczyzn, którzy stojąc na czele imperiów (jednego z nich w sytuacji przerażającej), pokonani przez słowne zobowiązania, są tak naprawdę bezsilni.

Przeciwwagą dla słowa pisanego jest język żywy, język przemówień, który choć niejednokrotnie wcześniej poprzedzony spisaniem, to jednak uatrakcyjniony przez ton, ekspresję głosu oraz gestykulację, rozrywa łańcuchy, podrywa i zagrzewa do walki. Ma moc sprawczą, jednak w przewrotnej iluzorycznej formie, bo - jak mówi lord Halifax w ostatniej scenie filmu - "to język angielski został poderwany do wojny". I to jest ta szczególna rola języka, choć jest w tym kropla goryczy, podkreślająca, że słowa pozostają tylko słowami. Są dobre tylko na początku, a z czasem potrzeba czegoś więcej. O ile kultura dyskusji w demokracji ma swoje ogromne zalety, tak w przypadku tej jednej sytuacji opóźniała wszelkie działania - obserwując angielskich polityków, którzy nie byli w stanie się porozumieć, byłam w stanie sobie wyobrazić, że w gorącej dyskusji zastałby ich sam Hitler, prowadzący rządy jednostki i który swoich planów pod dyskusje poddawać nie musiał. I to drugi biegun - jeszcze bardziej niebezpieczny i dziki, bo na nim nie ma nic stałego.

Postawienie tak mocnego punktu ciężkości na słowo i jego performatywność, idzie w parze z dużą teatralizacją świata przedstawionego. Joe Wright stosuje podobne estetyczne rozwiązania z PokutyAnny Kareniny. Buduje napięcie za pomocą kontrastowego oświetlenia oraz bardzo długich planów zdjęciowych, podczas których bohater podąża w kierunku widza, a jednocześnie za oddalającą się kamerą. Fantastycznie skrojony montaż, w którym bardzo kreatywne przejścia dynamizują akcję (te ujęcia z góry!). Estetyczne perły w postaci niektórych planów, jak gdyby wyjętych z teatralnych ścian, zaplanowanych przejść kamery czy ruchu aktorów, nie pozwalają widzowi na nudę. Tu wszystko żyje, biegnie, stuka, buczy, brzęczy, tańczy - Wright nadal lubuje się w muzyczności, melodyjności i tylko na pozór chaotycznym "rozbieganiu" bohaterów podczas zatłoczonych ujęć.

Bardzo cieszę, że Czas Mroku został doceniony w aż sześciu Oscarowych kategoriach, w tym za zdjęcia, choć konkurentów ma mocniejszych. Gary Oldman wydaje się idealnie pretendować do otrzymania w tym roku statuetki, bo grono rywali jest zupełnie innego poziomu. To nie był film, na którego nakręcenia miało się gotowca w postaci sylwetki Churchila. To bardzo przemyślany obraz, który estetycznymi środkami i technologiami fantastycznie współgra z drugim, fabularnym dnem przedstawianej historii.


Trzy bilboardy za Ebbing, Missouri
Trzeba mieć nie lada inteligencję emocjonalną by stworzyć tak oryginalne i niejednoznaczne charakterologicznie oraz moralnie postacie, jakich wachlarz znajdujemy w tym filmie. Trzeba też mieć nie lada warsztat i wyczucie, by te skreślone z taką zręcznością na papierze sylwetki, ożywić w pełnokrwistych bohaterów, z których żaden nie odstaje od drugiego. Trzy bilboardy..., to jeden z tych filmów, który pokazuje, że historię można napisać inaczej, na nowo, świeżo i zaserwować to w formie przyjemnie surowej i kameralnej - tu nie ma nic z wielkich fabuł. Historia zdaje się wycięta z większej opowieści, której widz ma wieczny niedosyt, ale tego pozytywnego typu - skąpe detale na temat bohaterów oraz ich relacji nie dyskredytują fabuły, jako całości, a uzupełniają, tyle na ile narracja uzna to za stosowne, pozostawiając pole do interpretacji i refleksji.

O to w tym najbardziej chodzi - film jest udany, gdy się go rozpamiętuje, analizuje i gryzie się z pojawiającymi emocjami, zupełnie tak jak bohaterowie zmagają się ze swoimi. Jakakolwiek sztuka ma sens, tylko wtedy jeśli odkrywa nową perspektywę, gdy pokazuje, że można opowiedzieć coś inaczej, że bohaterowie mogą nie być tak liniowo umotywowani, że fabuła może odbiegać od klasycznych i sprawdzonych (choć, nie mówię "ogranych") rozwiązań formalnych. Jaki w tym sens, by oglądać i przeżywać, to co się zna? Twórcy filmu podeszli do tematu z ogromną śmiałością i niebanalnym pomysłem, omijając jednocześnie drogi na skróty. Obcowanie z tym filmem, to jedno z najlepszych doznań tego sezonu, bo kiedy po długim czasie myślenia "że widziałeś już wszystko", trafia się taka perła, to wiadomo, że warto na takie filmy czekać. Trzy bilboardy..., to fantastyczne aktorstwo, które absolutnie detronizuje konkurentów w tegorocznych Oscarach i mocna pozycja wśród kategorii Scenariusz oryginalny. Tu będą Oscary!


Disaster Artist
James Franco to jest bardzo niepewny koń i ja bym nigdy nie stawiała na niego w każdej gonitwie, choć bywa, że bardzo zaskakuje. Pamiętam jego Kiedy umieram, na podstawie prozy Faulknera, którego Franco miłuje chyba wielkim szacunkiem i sympatią (to nie jest jedyna ekranizacja tego pisarza autorstwa Franco) - podobnie, jak ja, więc jednak jakąś tę słabość do niego mam. Jego najnowszy produkt, który wyreżyserował oraz zagrał w nim główną rolę okazuje się właśnie takim czarnym koniem, którego mało kto się spodziewał na tak dobrym miejscu w ostatniej gonitwie.

James Franco razem ze swoim bratem Davidem tworzą duet nie do podrobienia, perłę wśród wszystkich tak splecionych ze sobą sylwetek głównych bohaterów. Jestem absolutnie wdzięczna za życzliwą, komiczną, ale nie ulgową otoczkę, jaka została roztoczona wokół Tommy'ego Wiseau i Grega Sestero. Nie sposób nie roześmiać się, ale tak po ludzkich, bez szyderstwa, z setnych dubli podczas kręcenia słynnej sceny na dachu lub ambitnych prób Tommy'ego, by grać tak, jak James Dean. Ten przyjacielski ton nie ma w sobie naiwności, czy chęci wygładzenia pewnych wątków - jest raczej bardzo konsekwentną w formie konwencją. Koniec końców Tommy nie był szalenie destrukcyjny i szkodliwy dla otoczenia. Jego problemem był brak krytycyzmu, wielkie marzenia, urażona duma i... ogromna wola oraz pasja, by to realizować. Okrucieństwem byłoby wziąć z tej postaci, tylko to, co go bezmyślnie ośmiesza. Cieszę się, że twórcy poszli w tym drugim kierunku, ponieważ bardzo przytomnie wykorzystano to do jednoczesnej subtelnej krytyki Hollywood, pewnych obowiązujących kanonów, stereotypów oraz "schodów" nie do pokonania, gdzie czasem żadna pasja i talent nie otworzą wymarzonych drzwi. Relatywnych przyczyn tego stanu rzeczy zdaje się być tak wiele, że trudno jest się nie oprzeć wrażeniu, że przemysł filmowy jest dziełem wielkiego oraz nieokreślonego przypadku i nawet "sukces" Tommy'ego, za tak nieoczekiwany zwrot powinno się uznać. To miało nie zadziałać, a jednak stało się inaczej.


Lady Bird
Bardzo podobała mi się wrażliwość z jaką została opowiedziana ta bardzo zwykła historia, z którą paradoksalnie mogło się utożsamiać wiele ludzi, trawiących swoje nastoletnie lata na problemach zbieżnych z tymi dotykającymi główną bohaterkę. I mam tu niesamowite poczucie wykonania bardzo dobrej roboty, gdzie - okraszoną przenikliwością oraz godnym uznania rozkładaniem balansu między lekkością, humorem, powagą i bólem - odnajduję bardzo uniwersalną historię o młodych ludziach z zakątka całego świata. Bo kto nie chciał się wyrwać ze swojego miasteczka, kto nie chciał przeżyć pierwszej miłości z właściwą osobą, kto się nią nie rozczarował, kto czasem nie wstydził własnej rodziny, kto nie próbował robić głupich rzeczy, by zostać zaakceptowanym przez rówieśników, kto nie szarpał się z całych sił, by odmienić swoje życie o 180 stopni, nie wiedząc, że tym, na co ma się tylko realny wpływ jesteśmy my sami i szukając właściwej drogi, najpierw należy odnaleźć tę prowadzącą do siebie. Kto od razu wiedział, czego chce, kto się nie miał problemów z akceptacją samego siebie, kto nie czuł, że do nie pasuje do niczego w zastanym świecie, kto się nie zastanawiał, czy jest w ogóle lubiany przez własnych rodziców. Dodajmy do tego emocjonalny rollercoaster, a absurd dojrzewania staje się niewyobrażalnym ciężarem, na który dopiero po latach można spojrzeć bardziej trzeźwym okiem.

Ten jest film jest sentymentalną podróżą do wewnętrznego nastolatka, którego większość z nas posiada, choć pozwoliło mu się ukryć i myślę, że Grecie Gerwig udało się to bardzo dobrze. Jednak nie było to trzęsienie ziemi, godne recenzji, z którymi spotkałam się tuż przed jego premierą. Myślę, że wyrządziły one niedźwiedzią przysługę, bo ciężko jest podejść do filmu - już okrzykniętego kultowym - bez żadnego bagażu oczekiwań. Doceniam zaangażowanie twórców, historię wziętą na warsztat, ale myślę, że to obiecująca zapowiedź ciekawszych projektów. Go, Greta!


Call me by your name (Tamte dni, tamte noce)
Dużo nominacji i dużo realnych szans na to by ten film został nagrodzony. Znajduje się on w mojej osobistej czwórce pewniaków do zgarnięcia najważniejszej nagrody, czyli w kategorii za Najlepszy Film, za czym przemawiają sylwetki głównych, jak i drugoplanowych bohaterów, bardzo udane wyważenie dramaturgii - co przy adaptacjach książkowych jest szczególnie trudne - estetyczne doznania oraz cały ten wór detali i gestów, które same nic znaczą, ale wplecione to tu, to tam, czasem miażdżyły (niejedno) serce. Ta zmysłowość u Gaudaniniego, reżysera filmu, jest materią zawsze namacalną, widoczną, często dosłowną, ale nigdy nie jest pozbawiona subtelnego uroku. Byłam zachwycona skonstruowaną atmosferą, w którą cała historia została osnuta. Leniwe lato oraz idyllyczne włoskie miasteczko skontrastowane naprzemiennie z dzikimi okolicznościami natury, zamknięte w estetycznych, emocjonalnych, kadrach. Paleta uczuć, którymi związani są główni bohaterowie, przekuwa się na jedną z najpiękniejszych, najbardziej emocjonalnych, kameralnych, a zarazem przekrojowych i powszechnych - w różnych jej etapach i odcieniach - historii miłosnych. To jest ważne kino, ważne uczucia, ważny głos, który będzie do nas niejednokrotnie wracał.

Akademicka zmurszałość i nonszalancja, umiłowanie do martwego i minionego uroku, zderzają się żywym organizmem, erotyzmem, namiętnością, z których piękna trzeba korzystać, póki jest taka możliwość, bo nie są to rzeczy dane na zawsze. Podkreślają o tym kolejne kartki kalendarza przypominające, że jak każde lato i ono ma się ku nieuchronnemu końcowi. Konflikt pomiędzy wartością wiedzy, a doświadczenia, początkowo silnie rozgraniczany, w finale filmu zmierza do stopienia tych wartości, jako wzajemnie się uzupełniających i stanowiący niedościgniony wzór kompletnej, życiowej postawy. Postawy, w której podkreśla się to, by przeżywać i kolekcjonować emocje, oddawać im się w pełni - zarówno tym dobrym, jak i złym - bo najstraszniejszym jest nie rozumieć ich istoty i zamykać się na nie. Doświadczanie wszystkich emocji jest dobre, a nawet potrzebne, bo bez nich nie mam nic do zaoferowania innym. Nie zawsze można więcej, lepiej, szybciej, pozbywając się jednocześnie tego, co nas złamało, bo po wszystkim zostaje pustka, w której tkwi się niczym bankrut. Esencją życia stają się sumy wszystkich przeżyć dotyczących rzeczy, które również odeszły na zawsze, ale jednak naszych i o nas stanowiących. Z lekkością i bez egzaltacji, a w sposób perliście mądry - tak zostało to przedstawione. Cała magia tego filmu zamyka się w subtelnym i uniwersalnym spojrzeniu na to, by afirmować życie z całym jego inwentarzem, bo jak mówił Pan Perlaman: Nasze serca i ciała to jednorazowy podarunek. Zanim się zorientujesz twoje serce jest zużyte. A twoje ciało? Przychodzi taki moment, że nikt na nie nie patrzy. A już na pewno nie chce się zbliżyć. W tej chwili czujesz ból i rozgoryczenie. Nie wyzbywaj się ich. Wraz z nimi jest radości, którą czułeś.

Przy okazji. Czy jest jeszcze ktoś, kto nie jest zakochany w piosence promującej ten film (i nominowanej w kategorii Najlepszy Piosenka)? No, to ja to tylko, tak tu zostawię.


Co jeszcze widziałam w tym miesiącu?
Beatriz na kolacji, Pierwszy ŚniegGra o wszystkoŻycie jest cudem, I tak Cię kocham, Tajny DziennikKształt WodyWygnaniePełnia życia, MudboundCoco, Dusza i ciało.


A jakie są WASZE Oscarowe typy? :)

You May Also Like

0 komentarze

Szukaj

Blog Archive